Gdyby umieścić film Grzegorza Zaricznego w katalogu polskiego kina, to trafiłby gdzieś obok "Kampera" Łukasza Grzegorzka. Oba obrazy stają się pars pro toto całego pokolenia współczesnych, pogubionych trzydziestolatków, a ich twórcy nie kryją się z wrażliwością, bezsilnością i bezradnością wobec sytuacji, w których stawiają swoich bohaterów. Widać, że doskonale wiedzą, o czym opowiadają.
Z tą różnicą, że "Proste rzeczy" są filmowym eksperymentem. Stoją na przecięciu dokumentu i fabuły. Oglądamy rzeczywistą parę - Magdalenę Sztorc i Błażeja Kitowskiego, którzy porzucili gwar stolicy na rzecz stojącego pośród natury domku. Sprowadzają się do niego z malutką córką Alą, a my mamy okazję podejrzeć, jak wygląda budowanie nowego domu i przekonać się, że wyprowadzka ze starego miejsca wcale nie oznacza wyprowadzki od starych problemów.
Parę odwiedza wujek Błażeja (Tomasz Schimscheiner), postać wykreowana, ale jej pojawienie się nie oznacza odgrywania scen ze scenariusza. Ekipa bazowała jedynie na treatmencie, reszta to improwizacja. I jak to przy improwizacji - jedne sceny są bardziej zajmujące, a innym brakuje werwy. Ale to, co bez wątpienia się tu udało, to utrzymanie wrażenia autentyczności. Magda i Błażej nie grają, tylko są sobą, co przekłada się na to, że ich rozmowy brzmią prawdziwie, a emocje - szczerze. Obcując z nimi na ekranie, ma się wrażenie podglądania znajomych w ich naturalnym otoczeniu. To nie są ludzie, których perypetie można skwitować stwierdzeniem: "To tylko film". Oni są po prostu jednymi z nas, a ich problemy pachną codziennością, a nie wykoncypowanymi wymysłami.
Ów poczucie zaburza się jedynie w niektórych scenach z wujkiem, który w ekranowym świecie pojawia się, by jeszcze bardziej zmącić życie pary. Jest motorem napędowym, ale jego działania nie są na tyle efektowne, by doprowadzić do erupcji żali i skrywanych ans, ani nawet sprowokować konfrontację. Jeśli pomysłem było wpuszczenie elementu obcego, by zatrząsł aktorskim związkiem, to efekt zdecydowanie się nie powiódł. Ale jeśli zamiarem było pokazanie, że współcześni trzydziestolatkowie stawiają dom na niepewnych fundamentach, nie wiedząc, kim są, ani z czego wyrastają, to na tym polu zdecydowanie udało się Zaricznemu coś ciekawego zaobserwować.
Do konfrontacji, jak i do erupcji emocji potrzebne są przecież mocne podwaliny, jasne poglądy i dookreślone potrzeby. Żeby walczyć o siebie i o swoje, trzeba wiedzieć, kim się jest i czego się chce. Magdę i Błażeja łączy dom, ale nie mają jego określonej wizji. Scala ich córka, ale nie mają pomysłu na wspólny system wychowywania jej. Zbliżają ich obowiązki, ale każde widziałoby ich podział inaczej. Czyli tak jak w "Kamperze" - mamy bohaterów, którzy jeszcze nie wiedzą, czego chcą, ale uczą się wyrażać przynajmniej to, czego na pewno nie chcą.
Łącznikiem między tymi filmami są także charakterystyczne zdjęcia Weroniki Bilskiej, która kręci polską rzeczywistość tak, że niczym nie ustępuje obrazom Ameryki z niezależnych filmów prezentowanych na Sundance (przypomnijmy: Zariczny na tym festiwalu wygrał Grand Prix za swój krótkometrażowy "Gwizdek"). Tym razem operatorka postawiła na zabawę niebieskim kolorem, dzięki czemu samym tylko obrazem można zmieniać tonację poszczególnych scen gładko przechodząc ze spokoju w napięcie, z ciepła w zimno (w czym pomaga scenografia domu).
Imponująca jest świadomość, z jaką 38-letni Zariczny posługuje się gramatyką kina, natomiast niedosyt pozostawia nastawienie filmu na obserwację - brakuje odautorskiego komentarza do tego, co na ekranie. W efekcie w ten stylowy film można sobie wlać całą masę interpretacji - widz bardziej wypełnia go własnymi doświadczeniami niż czerpie z tych pokazanych. Ale przesłanie, że proste rzeczy bywają cholernie skomplikowane, zawsze warto powtarzać.
6/10
"Proste rzeczy", reż. Grzegorz Zariczny, Polska 2020, dystrybutor: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, premiera: 4 czerwca 2021 roku.