"Proces Siódemki z Chicago": O co walczymy? [recenzja]

Kadr z filmu "Proces Siódemki z Chicago" /materiały prasowe

Aaron Sorkin napisał pierwszą wersję scenariusza "Procesu Siódemki z Chicago" jeszcze w 2007 roku. Realizację filmu uniemożliwił wówczas strajk gildii scenarzystów. Zdjęcia do wielokrotnie przekładanej produkcji rozpoczęto ostatecznie w 2018 roku. Nieprzypadkowo film pojawi się na platformie Netflix na chwilę przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych. Chociaż fabuła rozgrywa się ponad pięć dekad temu, jest ona aż nader aktualna.

Tytułowy proces miał miejsce w latach 1969-1970. Na ławie oskarżonych zasiedli organizatorzy protestu przeciwko wojnie w Wietnamie, który został zorganizowany w Chicago w czasie Krajowej Konwencji Demokratów w sierpniu 1968 roku. Wydarzenie zakończyło się brutalnymi zamieszkami i starciami z policją. Według prokuratury, organizatorzy celowo zaogniali sytuację, chcąc doprowadzić do bezpośredniego starcia protestujących z siłami bezpieczeństwa. Ich proces - od początku daleki od bezstronności ze strony sędziego - okazał się jednym z najgłośniejszych w XX wieku.

Sorkin, przede wszystkim uznany scenarzysta m.in. nagrodzonego Oscarem "The Social Network", zasiadł także na stołku reżyserskim. Rodziło to oczywiste obawy. Dotychczas miał on za sobą zaledwie jedną zrealizowaną fabułę, "Grę o wszystko" z 2017 roku. Chociaż dialogom nie można było nic zarzucić, sam film okazał się nierówny, a jego akcja nie zawsze nadążała za potokiem słów. "Proces..." pokazuje, jak bardzo Sorkin rozwinął swój warsztat reżyserski. W rozpoczynającej film imponującej sekwencji montażowej przedstawia niemal wszystkich najważniejszych bohaterów - pięciu z siedmiu organizatorów oraz dołączonego do ich procesu Bobby'ego Seale'a (Yahya Abdul-Mateen II), współzałożyciela Czarnych Panter. Chwilę później prezentuje obrońców, oskarżycieli, przedstawicieli prokuratury krajowej oraz sędziego. Przy jednoczesnym wprowadzeniu tylu postaci łatwo o chaos. Tym bardziej że Sorkin zarzuca widzów wszelkimi możliwymi informacjami, na czele ze skrajnie różnymi charakterami i motywacjami bohaterów, które konfrontuje ze sobą w kolejnych scenach.

Reklama

Twórca serialu "Prezydencki poker" nie raz udowodnił, że potrafi tworzyć inteligentne i iskrzące dowcipem dialogi. Tak jest też w tym wypadku. Szybkie wymiany zdań, celne riposty i złote myśli napędzają akcję podczas procesu i narad obrony z oskarżonymi. Sorkin przerywa je dwukrotnie retrospekcjami z feralnych wydarzeń. To w nich najlepiej widać jego narracyjne mistrzostwo. Co chwilę zmienia perspektywę, przeskakuje w czasie, zestawia ze sobą różne punkty widzenia - wszystko, by zdynamizować przedstawienie zamieszek.

Pochwały należą się także zespołowi aktorskiemu. Spośród obsady wybija się Abdul-Matten II jako dumny Seale, Frank Langella w roli niekompetentnego do granic sędziego Juliusa Hoffmana oraz Mark Rylance, który wcielił się w kontrowersyjnego prawnika Williama Kunstlera. Reżyserowi udało się także okiełznać Eddie'ego Redmayne'a, który w końcu nie gra przesadnie rozdygotanego neurotyka. Niestety, z powodu natłoku postaci niektóre z nich muszą znaleźć się na drugim lub trzecim planie, a ich wątki nie są zadowalająco rozwinięte. Szkoda przede wszystkim Davida Delliongera (John Carroll Lynch), którego pacyfistyczne poglądy zostały podczas procesu wystawione na ciężką próbę. Od większości aktorów wyraźnie odstaje Sacha Baron Cohen. Odtwórca roli Borata świetnie radzi sobie w momentach komediowych lub podczas stand-upowych monologów. Gorzej z dialogami, w których wypada on dziwnie nienaturalnie. Szkoda, ponieważ grany przez niego członek "Siódemki", pozornie oderwany od rzeczywistości, śmieszkujący hipis Abbie Hoffman, okazuje się jedną z najbardziej tragicznych postaci.

Sorkin ma jednak większe ambicje, niż stworzyć "tylko" kolejny bardzo dobry dramat sądowy. W "Procesie Siódemki z Chicago" widoczne są odniesienia do współczesnych Stanów Zjednoczonych i targających nimi podziałów. Gdy oskarżeni pojawiają się w sądzie, witają ich dwie grupy - jedni żądają ich uniewinnienia, drudzy jak najsurowszej kary. Widoczny transparent "Lock Them Up!" przywodzi jednoznaczne skojarzenia. Znany ze swoich sympatii politycznych Sorkin od początku nie ukrywa, że jest po stronie Siódemki i Seale'a. Chociaż konserwatywnemu oskarżycielowi Richardowi Schultzowi (Joseph Gordon-Levitt) nadaje niejednoznaczny rys, pozostali przedstawiciele państwa rysowani są grubą kreską. Znamienny jest sposób ukazania stojącego na czele prokuratury Johna N. Mitchella (John Doman). Pojawia się on w jednej scenie - żąda od Schultza bezwzględnej lojalności i wyników, jest niezainteresowany faktami oraz przepisami, a jego największym zmartwieniem jest co chwilę przytaczana przez niego podłość, jaką miał mu wyświadczyć jego poprzednik. Skojarzenia z 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych wydają się jak najbardziej na miejscu.

Reżyser kończy swój film podniosłym momentem, oddającym hołd poległym podczas wojny w Wietnamie i niejako innym ofiarom niesprawiedliwego systemu. W przeddzień wyborów Sorkin apeluje także o zjednoczenie się, by u władzy nie pojawili się ludzie małostkowi (jak Mitchell) lub niekompetentni (jak sędzia Hoffman). Jednocześnie przypomina - cały świat patrzy.

8/10

"Proces Siódemki z Chicago" (The Trial of the Chicago 7), reż. Aaron Sorkin, Netflix, premiera: 16 października 2020 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy