Powrót do młodości
"Karate Kid", reż. Harald Zwart, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 24 września 2010 roku.
Z remakami kultowych filmów jest zawsze problem, bo trudno zadowolić wszystkich, zwłaszcza, gdy widzami kierują sentymenty. Są i pozytywne strony - owe sentymenty napędzą kasę producentom, bo, czy tego chcemy czy nie, i tak większość z nas do kina pójdzie. Z najnowszym "Karate Kid" będzie pewnie podobnie. Na szczęście film Haralda Zwarta nie depcze wspomnień z dzieciństwa, a jedynie je odkurza.
Co prawda, "remake" w przypadku najnowszej produkcji reżysera "Różowej Pantery 2" to określenie trochę na wyrost, ale echa dawnego "Karate Kid" od czasu do czasu i słychać i widać. Problem może stanowić tytuł, który w przypadku nowej wersji nijak się ma do fabuły. Dre (Jaden Smith) trenuje raczej chińskie kung - fu niż japońskie (okinawskie) karate. Widać producentami kierowało podobne nastawienie, jak matkę głównego bohatera: "Kung-fu czy karate - czy to nie obojętne?". Poza tym można zrozumieć, że "Kung-fu Kid" miałoby mniejszy potencjał marketingowy.
Skąd to kung-fu? Otóż 12-letni Dre przenosi się z matką do Bejing. Chłopcu trudno odnaleźć się w nowej rzeczywistości i w kompletnie innej kulturze. Na dodatek już w pierwszym dniu natrafia na podwórku na bandę wyrośniętych nastoletnich Chińczyków, którzy jak się okazują trenują sztuki walki pod okiem srogiego Mistrza Li. Co gorsza, banda okazuje się dziećmi bogatych rodziców i uczęszcza do tej samej szkoły co Dre. Jak się nietrudno domyśleć, również w szkole chłopak nie ma spokoju. Pewnego razu z opresji ratuje go pan Han (Jackie Chan), złota rączka, stróż, z nadmierną miłością do alkoholu. Przypadkowa znajomość przerodzi się w regularne lekcje sztuki walki, które swój finał znajdą w turnieju kung fu, gdzie Dre będzie miał szansę zemścić się na oprawcach.
"To lata osiemdziesiąte!", mówi w pierwotnej wersji Danny. Z pewnością "Karate Kid" z 1984 roku oddawał ducha epoki - fryzury, muzyka, samochody... Czy owego ducha czasu oddaje "Karate Kid" z 2010 roku? Zamiast elektronicznych syntetyzatorów, jest orkiestra Jamesa Hornera. To w kwestii muzyki. Gdyby zabawić się w odszukiwanie podtekstów (nawet jeśli nieuświadomionych czy nieobecnych) w hollywoodzkiej produkcji, to można stwierdzić, że wyraża on nieuświadomiony lęk Amerykanów przed dominacją Chin. Do czego się bowiem sprowadza fabuła? Biedny amerykański chłopiec (prawdziwy Amerykanin, czyli Afroamerykanin, czyli syn Willa Smitha) zostaje zalany przez inną kulturę, w której nawet nie może bez chińskiego dubbingu obejrzeć ulubionej bajki, a następnie zostaje pobity przez agresywnych chińskich nastolatków. Ale pojawia się nadzieja, bo przy wytrwałości i samozaparciu amerykańska niewinność zwycięża, przy okazji sprawiając niezłe lanie większemu i silniejszemu wrogowi.
Oczywiście taką analizę traktować można jako filmoznawczy żart, chociaż w każdym żarcie tkwi ziarno prawdy. Nowe "Karate Kid" z pewnością można potraktować jako reklamę Chin. Skoro Amerykanom pozwolono nakręcić hollywoodzką produkcję w kraju Smoka, to w pełni wykorzystali tę okazję. Jest Wielki Mur jako miejsce ćwiczeń młodego Dre, nowoczesne Bejing, piękne krajobrazy, wszyscy medytują i ćwiczą. Gdyby nie brutalne nastolatki, to istny raj na ziemi. Z dawnego "Karate Kid" pozostało kilka dialogów, główna oś fabularna, kilka scen. Słynny trening "wax on, wax off" został zastąpiony przez "jacket on, jacket off", czyli zdejmowanie i nakładanie kurtki na wieszak. Efektownie prezentują się niektóre treningi i sceny walk.
Film sympatyczny z bonusem w postaci naprawdę dobrej roli Jackie Chana, który zdejmuje dotychczasową maskę klauna (ta funkcja przypada młodemu Smithowi) i tworzy postać skrzywdzonego przez los Hana, któremu jednak nie brak poczucia humoru. Główny problem leży w wieku bohaterów. Jaden Smith, choć ma sporo wdzięku, jest po prostu za mały i cała historia miłości do koleżanki z podwórka wychodzi co najmniej dziwnie. Poza tym jego wiek determinuje wiek pozostałych bohaterów i w ten sposób Chan (zresztą jak zwykle autor efektownej choreografii walk) musi walczyć z dziećmi. Podobnie finałowy turniej. Przy widoku dzieci łamiących sobie nawzajem kości, można poczuć się co najmniej nieswojo. Choć może to jest ten duch czasu. O tempora, o mores!
5,5/10