Reklama

"Pompeje" [recenzja]: Ziemia drży

Filmy Paula W.S. Andersona albo się kocha, albo nienawidzi. Ci, którzy kochają, "Pompejami" będą zachwyceni.

Trzeba mieć w sobie nonszalancję, ażeby setce statystów przyodzianych w byle jakie szmaty kazać biegać z podniesionymi rękami po makiecie udającej amfiteatr i twierdzić, że odtworzyło się owiane mitem Pompeje. Ale brytyjskiemu reżyserowi nonszalancji i śmiałości akurat nie brakuje. Jego głucha na fakty historii i prawa fizyki wizja jest tak majestatyczna i tak rozbuchana, że kto wie, czy nie ciekawsze od prawdziwego kształtu starożytnego miasta.

Ostatni film Andersona bardziej niż historyczne widowisko przypomina tak naprawdę sylwestrową imprezę. Feeria sztucznych ogni, wybuchy, okrzyki i pozbawione sensu, wypowiadane jakby po kolejnej lampce szampana kwestie składają się na najważniejsze elementy filmowego uniwersum. Nic dziwnego, że w takim świecie nic nie może się rozwinąć - zarówno intrydze, jak i fabule jakby brakowało genu odpowiedzialnego za progres, przechodzenie w kolejne stadia. Cóż, możliwe też, że Anderson pomylił starożytność z prehistorią, bo i jego bohaterowie zachowują się jak neandertalczycy. Ubogi jak nasz krajowy budżet zasób słownictwa i niczym nieuzasadnione działanie (wszyscy marzą tu jedynie o zabijaniu) to ich jedyne cechy charakterystyczne.

Reklama

Ale przecież "Pompeje" to nic więcej, jak kino naprężonych mięśni i skrzeczących mieczy. Po co komu pretekst do oglądania wyrzeźbionych klat znanego z "Gry o tron" Kita Haringtona czy Adewele'a Akinnuoye-Agbaje, skoro same w sobie wyglądają dobrze i cieszą oko? Po co komu szukać powodów do destrukcji świata, skoro buchający lawą wulkan i rozpadająca się Ziemia to widowisko atrakcyjne i porywające? Anderson posługuje się taką właśnie logiką: zrezygnować z elementów małych (scenariusz) na rzecz tych wielkich (spektakl). Co prawda, wybory, których dokonuje, nie mieszczą się krytyce w głowie (jego filmy regularnie są besztane z błotem), ale twórca ma w nosie krytyczne głosy i konsekwentnie realizuje swoją wizję.

W "Pompejach" wyjątkowo mocno czuć radość płynącą z kolejnej takiej możliwości. Anderson zachowuje się jak dziecko, które ulepiło z piasku ogromne zamczysko. Chociaż budowla jest piękna i imponująca, najwięcej satysfakcji i tak przynosi jej powolna destrukcja. Tak też jest w filmie. Wykreowane z rozmachem Pompeje walą się odpowiednio długo. Widz ma możliwość napawać się widokiem kolejnych kataklizmów: opadającego wulkanicznego pyłu czy wylewającego morza. Każda scena zbiorowa służy wyłącznie temu, by uśmiercić jak największą ilość ludzi. Te intymne, rozgrywające się pomiędzy dwójką zakochanych - gladiatorem i patrycjuszką są tak reżysersko puszczone, że mamy jasność, na co w tym filmie zwracać uwagę. I tego warto się trzymać, by wyjść z kina usatysfakcjonowanym. Zamiast więc szukać dziury w całym, lepiej spieszmy się kochać Andersonowskie Pompeje. W półtorej godziny odchodzą.

7/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Pompeje" ("Pompeii"), reż. Paul W.S. Anderson, USA, Niemcy 2014, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 21 lutego 2014 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Paula | Kocha
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy