Filmowe adaptacje gier wideo od dawna stanowią synonim produkcji koszmarnie złej. Jasne, wszyscy pamiętamy pierwsze "Mortal Kombat" i kochamy Raula Julię w "Street Fighterze", ale co tu dużo mówić - takie koszmarki jak "Super Mario Bros.", "Assassin’s Creed" czy (tu wstaw dowolny tytuł z filmografii Uwe Bolla) zrobiły swoje. Nawet ambitniejsze projekty, jak "Warcraft" Duncana Jonesa, ostatecznie okazywały się nieudane. I gdy wszyscy stracili nadzieję, na scenę wchodzi "Pokémon: Detektyw Pikachu". Trzeba przyznać - jest lepiej niż w większości przypadków. Co wcale nie oznacza, że jest dobrze.
Ryme jest miastem, w którym ludzie i pokémony mają równe prawa. Do metropolii przybywa 21-letni Tim (Justice Smith). Jako dzieciak marzył, by złapać swojego stworka i ruszyć z nim w niebezpieczny świat. Niestety, los chciał inaczej i skończył jako sprzedawca ubezpieczeń na prowincji. W Ryme pozostał jego ojciec Henry, jeden z najlepszych detektywów na świecie. Tim nie ma z rodzicielem najlepszego kontaktu. Jednak gdy słyszy o jego śmierci w wypadku, zaraz jedzie do miasta.
Tam sprawy komplikują się. Tajemniczy wypadek Henry’ego jest powiązany z grubszą sprawą. Niespodziewanie Tim znajduje pomoc w osobie pokémona swojego taty - Pikachu (Ryan Reynolds) z charakterystyczny czapką na łebku. Spośród innych elektrycznych myszy ten egzemplarz wyróżnia się miłością do kawy, nadpobudliwością, pieprznym poczuciem humoru oraz - przede wszystkim - głosem. Tim potrafi zrozumieć Pikachu, co pomaga w śledztwie, ale też działa dobijająco dla młodzieńca. Pokémonowi o głosie Deadpoola pyszczek się nie zamyka.
Nie do końca wiadomo do jakiej grupy odbiorców jest skierowany "Detektyw Pikachu". Może najmłodszych? Nie bardzo. Zaskakująco mało w nim humoru - a jeśli takowy się pojawia, to nie zawsze jest skierowany do dzieci. Nieprawdopodobne, ile dwuznacznych żartów potrafi wyrzucić z siebie przesłodki elektryczny stworek. Sama konwencja ulicznego śledztwa także może nie przypaść kilkulatkom do gustu. Nie mówiąc już o elementach, które mogą ich zwyczajnie wystraszyć (tajne laboratoria i eksperymenty na pokémonach, nielegalne walki stworków w klatkach).
Z kolei starszych widzów może znudzić prosta i przewidywalna fabuła. Intryga jest żadna, kolejne poszlaki są podawane dwójce niedobranych detektywów na tacy, a rozwiązanie tajemnicy zniknięcia Henry’ego jest bardzo życzeniowe. Prostota obejmuje także konstrukcję postaci. Bohaterowie są albo pozbawieni charakteru (Tim) albo irytujący w swoim przerysowaniu (Kathryn Newton jako dziennikarka Lucy), albo zupełnie nie ma na nich pomysłu (grany przez Kena Watanabe szef policji).
Sytuację powinny ratować popularne stworki. Ale tutaj także czuć zmarnowany potencjał. Boli wykonanie niektórych z nich - w szczególności Mewtwo. Z kolei wykorzystanie pokémonów w życiu miasta jest niezbyt kreatywne. Squirtle jako pomoc strażacka, Machamp kierujący ruchem drogowym? Wow. Jeśli twórcy pozwalają sobie na większą inwencję, to wynik jest co najmniej niepokojący. Jigglypuff śpiewający w najgorszej spelunie w mieście? Creepy.
Sytuację przez dłuższą chwilę ratuje tytułowy Pikachu. Rzuca dziesięć żartów na minutę, a niektóre są naprawdę zabawne. Inna sprawa, że jego ciągłe ględzenie po pewnym czasie irytuje, a jakoś w połowie seansu przestaje się zwracać uwagę na jego komentarze. Niemniej tworzy on ciekawy duet ze strachliwym i mającym permanentną migrenę Psyduckiem. Więcej tego duetu, mniej ludzkich bohaterów.
Świat filmu "Pokémon: Detektyw Pikachu" ma ogromny potencjał. Widać to zresztą w scenie przybycia Tima do Ryme - pierwsze chwile na ulicach metropolii robią naprawdę duże wrażenie. Szkoda, że wynik większości decyzji twórców okazał się niesatysfakcjonujący. Niemniej dostaną oni drugą szansę - film zarobił swoje, więc sequel jest tylko kwestią czasu. Liczę, że następnym razem pójdzie lepiej.
4/10
"Pokémon: Detektyw Pikachu" (Pokémon Detective Pikachu), reż. Rob Letterman, Japonia, USA 2019, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 31 maja 2019 roku.