"Po prostu przyjaźń" [recenzja]: Boski plan

Bohaterowie filmu "Po prostu przyjaźń" /materiały dystrybutora

Niestety jest jak zwykle. Nie ma żadnego zaskoczenia. Zdumieć może tylko długość tej epopei o życiu, szczęściu, przemijaniu i wszystkim innym naraz. Ponad dwie godziny w kinie z wymyśloną Polską spod znaku szklanych apartamentów, drapaczy chmur i dyskusji o dobrym i złym kłamstwie. To jest naprawdę duże wyzwanie.

"Po prostu przyjaźń" zaczyna się od znamiennego dialogu i kończy się na podobnym. Generalnie chodzi o relacje męsko-damskie. Na początku on pyta dwa razy, czy ona na pewno nie zapomni tego, co się do niej mówi. Wiadomo - kobieta. Na końcu on z kumplem przekazują sobie najważniejszą dla siebie w życiu kobietę, czyli Volvo - obowiązkowo model vintage. I to są granice humoru, inteligencji i dobrego smaku twórców tego filmu.

Filip Zylber i scenarzystka Karolina Szablewska robią wszystko, żeby na ekranie było tak jak w serialach TVN, ale jednak odrobinę bardziej elegancko. Gratis w krainie ogłupiania narodu.

Szkoda opisywać te "mechanizmy" tworzenia narracji o niczym, w patetycznym sosie, z "bardzo ważnym przesłaniem". Generalnie jest grupa przyjaciół i kilka obcych osób. Wszyscy muszą przejść przemianę duchową i zacząć wszystko na nowo. Liczy się przyjaźń, a potem miłość i szaleństwo zaplanowane tak, jak w programach a la "Azja Express".

Reklama

Na poziomie formy obowiązuje zasada "na bogato". Przez pierwsze pięć minut można odnieść wrażenie, że kamerę nosi na sobie Dzwoneczek z "Piotrusia Pana". Wszystko lata, wiruje i tańczy. Autor zdjęć Jan Holoubek postanowił, tradycyjnie w tego typu produkcjach, postawić na ruch za wszelką cenę. Nowoczesność oznacza mobilność, także wizualną. Jeśli komuś w tym momencie przychodzi do głowy obraz z drona, to oczywiście nie będzie zawiedziony.

Dron portretuje nasz warszawski Manhattan. Generalnie oprócz apartamentów, mieszkanek urządzonych z klasą albo w stylu "inteligenckim" - obowiązkowo wielkie biblioteki - Warszawa to Łazienki, wieżowce i kawiarnie. W Polsce jest jeszcze Zakopane, ale to już inna historia. Zresztą szkoda czasu na rozmowę o scenografii i lokacjach. Polacy w tym filmie mieszkają w takich przestrzeniach, że trudno uwierzyć, że ktoś kiedyś stąd wyemigrował. Istny raj na ziemi.

O czym jest film Zylbera i Szablewskiej? Najprościej o wszystkim i o niczym. Są tematy ważne takie, jak śmierć, rak mózgu, kredyt we frankach szwajcarskich czy chęć posiadania dziecka. Z drugiej strony "gagi" - epizody Anny Polony, Jana Peszka, Tymona Tymańskiego. Bez komentarza. Nad tym wszystkim wisi jeszcze obowiązkowy motyw geja-dziwaka. W "Listach do M." był Paweł Małaszyński. Tutaj jest Bartek Topa. Ma za krótkie spodnie, zna się na sztuce współczesnej, nosi ekstrawaganckie ciuchy i non stop mówi: Kochanie. O tym, że może być dobrym ojcem informuje go... sam Jezus Chrystus w kościele. Wiadomo, Bóg rozwiąże każdy problem życiowy. Szczególnie, jeśli chodzi o przywołanie przypowieści o św. Józefie. On był "wyrzutkiem" w św. rodzinie, ale jednak ważnym. Nie spłodził, ale wychował. Koniec.

W tym boskim planie albo raczej w plastikowej wizji Polski XXI wieku, która nie jest ani odrobinę ironiczna, choć usilnie próbuje (epizody Soni Bohosiewicz wołają o pomstę do wszystkich i wszystkiego) trudno znaleźć sobie miejsce. "Po prostu przyjaźń" to ewidentnie nieudany film, w którym po raz kolejny próbowano wykreować układ epizodów o życiu współczesnych Polaków. Miało być miło, czule i zabawnie. Wyszło jak zwykle.

1/10

"Po prostu przyjaźń", reż. Filip Zylber, Polska 2016, dystrybutor: Next Film, premiera kinowa: 6 stycznia 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Po prostu przyjaźń
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy