Pinokio A.D. 2925
"Astro Boy", reż. David Bowers, USA/Japonia/Hongkong 2009, dystrybutor Monolith, premiera kinowa 5 lutego 2010 roku.
Pinokio nauczył się latać, przywdział ekstremalnie twardy pancerz i przyjął od międzynarodówki robotów pseudonim Astro Boy.
Początek tego roku przyniósł nam prawdziwy wysyp filmów animowanych. Disney wypuścił długo zapowiadaną, klasyczną "Księżniczkę i żabę", Luc Besson zaprezentował drugą część przygód Artura i minimków, do kin zawitały też chipmunki i naznaczeni nostalgią za latami 50-tymi kosmici z planety 51. Dzieci zacierają ręce, a rodzice przestają się martwić o dobór repertuaru na najbliższych kilkanaście tygodni. A co robi z tym krytyk? Ano, przyznać muszę, że nieustająco mierzy się z pytaniem: czy te filmy są dla dzieci?
Pytanie tyleż znaczące i zapewne nurtujące niejednego ojca i niejedną matkę, jednak wiodące na manowce. Cały dramat z nim związany kryje się w ukrytym założeniu, że film animowany jest przeznaczony dla dzieci i w związku z tym powinien promować pewne wartości i jednoznacznie rozkładać akcenty. Ale czy właśnie takie były teksty na których się wychowywaliśmy? Jednoznaczne, wesołe, omijające przykre i okrutne aspekty życia? Czy taka była "dziewczynka z zapałkami"? "Słowik i róża" Oscara Wilde'a? Baśnie braci Grimm? Filmy animowane często przejmują mnie bezwzględnością pewnych sformułowań, którym zmuszony jestem przyznać rację i mimowolnie chciałbym oszczędzić dzieciom podobnych rozczarowań, które ich niechybnie czekają. Wydaje mi się jednak, że nie tędy droga, trudnych tematów nie należy omijać, należy je jednak traktować uczciwie i z pewnym namysłem. Wstęp ten był mi potrzebny do tego, żeby uzasadnić dlaczego nie zgadzam się na nieuzasadnione fabularnie wycinanie mózgów i pranie hipisów pałami w "Planecie 51", natomiast gorąco popieram legendarnego "Astro Boya", w którym serwowana jest problematyka najcięższego gatunku - od ekologii, przez radzenie sobie z innością, podejście człowiek do wytworów techniki, aż po analizę uczuć rodzicielskich, które jak zdarza nam się widzieć wokół, nie zawsze są bezwarunkowe i bezwzględne.
"Astro Boy" ma za sobą ponad pięćdziesięcioletnią historię. Chłopiec-robot, stworzony przez doktora Tenmę, na wzór i podobieństwo zmarłego w wypadku syna był bohaterem komiksów Osamu Tezuki, oraz stworzonego na ich podstawie anime (serialu animowanego). Warto nadmienić, iż była to pierwsza tego typu produkcja sprzedana na rynek amerykański, gdzie święciła trumfy w latach 60-tych XX wieku. Z pełnometrażową wersją przygód Astro Boya wiązano duże nadzieje, liczono na przywrócenie popularności nieco zapomnianemu w naszym kręgu kulturowym bohaterowi. Amerykański box-office dość okrutnie zweryfikował te plany, a sam film z wpływami nieprzekraczającymi 10 milionów dolarów zaliczył spektakularną klapę. A szkoda, bo od premiery "Odlotu" nie widziałem w tej materii nic bardziej interesującego.
"Astro Boy" swoją fabułą mógłbym obdzielić co najmniej ze trzy filmy. Mamy tu bowiem bliską Wall-e'mu opowieść o kompletnym braku szacunku dla środowiska naturalnego skutkującym przekształceniem ziemi w ogromne wysypisko, mamy opowieść o "mieście zaginionych dzieci", epopeję o czujących robotach na wzór spielbergowskiego "A.I." lub "Blade Runnera", jest wątek rewolucyjny, emancypacyjny i to co tygrysy, a w szczególności fani anime, lubią najbardziej czyli walki robotów. Przyznać muszę, że od przybytku może zakręcić się w głowie i poszczególne wątki aż proszę się o rozwinięcie, jednak prędzej mógłbym wyobrazić sobie rozbicie filmu na dwie części niż rezygnację z któregoś etapu inicjacyjnej podróży "robo-chłopca". "Astro Boy" jest bowiem historią o poszukiwaniu swojej tożsamości. Szokująco bezwzględną, co przypisać można japońskiemu rodowodowi, jednak właśnie dzięki temu świeżą. Osamu Tezuka oburzył się kiedy w latach 60-tych, w USA nie wyemitowano jednego odcinka serialu, w którym dokonywano operacji na psie. W liście do włodarzy stacji telewizyjnej wytknął im hipokryzję, przypominając o tym skąd pochodzi mięso w ich hamburgerach. Taki właśnie jest "Astro Boy" i nie zmyli nas nawet mało przekonująca przemiana kilkorga bohaterów, będąca ukłonem w stronę amerykańskiego widza.
"Astro" jest kolorową, ale gorzką pigułką, która bardziej przypomina skrojone na XXI wiek baśnie Pixara niż efekciarskie, bazujące na płytkim intertekstualnym dowcipie klony Shreka, jednak na pewno dzieciom nie zaszkodzi.
7/10