​"Paterson" [recenzja]: I jeszcze raz

Adam Driver jako tytułowny bohater w filmie "Paterson" /materiały prasowe

Pętle i wariacje. Każdy dzień taki sam i każdy trochę inny. Właśnie tak wygląda życie Patersona, bohatera nowego filmu Jima Jarmuscha, poety i kierowcy autobusu, nazywającego się tak samo jak miasto, w którym urodził się i mieszka.

Poniedziałek. Paterson (powściągliwy Adam Driver) budzi się obok żony (nadekspresyjna Golshifteh Farahani), po krótkiej, zaspanej rozmowie wstaje z łóżka i zjada śniadanie, aby wreszcie pójść na pieszo do pracy. Zanim ruszy w trasę, pisze w zeszycie kilka linijek nowego wiersza. Potem, w przerwie na lunch, pisze więcej (tak naprawdę autorem przywoływanych w filmie utworów jest klasyk Ron Padgett). Po fajrancie je obiad i słucha o tym, co żona robiła, kiedy go nie było - z reguły są to drobne, ale twórcze rzeczy, gdyż ta kobieta jest artystką pośród kur domowych. Wieczorem idzie z psem na spacer i po drodze zahacza o bar, gdzie wypija jedno piwo.

Reklama

We wtorek, środę, czwartek i piątek powtarza te czynności. Weekend jest inny, ale tylko trochę. W końcu świat nie oferuje zbyt wiele alternatyw, a bohater pozostaje zadowolony ze swojej codzienności i nie szuka od niej odskoczni.

Tak samo jak "The Limits of Control", "Paterson" jest niemalże w całości oparty na repetycjach. Jednakże w tamtym filmie, być może najlepszym w dorobku Jarmuscha, taki zabieg ma wyraźnie abstrakcyjny i eksperymentalny charakter, dezorientuje i drażni, aby wreszcie zahipnotyzować tych, którzy się mu poddadzą. Słowem, jest wyzwaniem rzuconym widzom. W słabszym "Patersonie" zostaje użyty w mniej konfrontacyjny i bardziej prostolinijny sposób. Nietrudno odgadnąć, jaka stoi za nim idea. Za pomocą tej złożonej z obrazów i gestów mantry Jarmusch opiewa magię tzw. "zwykłego życia" i "ulotnych chwil".

Tak przynajmniej wygląda to w teorii. W praktyce film Jarmuscha ma tyle wspólnego z egzystencją przeciętnych ludzi, co "Truposz" z prawdą na temat Dzikiego Zachodu. Świat "Patersona" jest wykoncypowany, wyidealizowany i po prostu sztuczny. Niby zaludniają go postacie w różnym wieku i o różnym kolorze skóry, ale wszystkie są rozczulająco poczciwe. Chociaż pojawiają się w nim obrazy miejskiego rozpadu, to jakikolwiek ciężar odbiera im forma: nasycone sielskim światłem kadry i rozlewający się po ścieżce dźwiękowej krystaliczny ambient.

To wymowne, że nawet kierowca autobusu i jego bezrobotna żona nie mają tu problemów finansowych. Równie wymowne jest to, że najbardziej nieszczęśliwego z bohaterów stać co najwyżej na symulowanie samobójstwa za pomocą zabawkowego pistoletu. "Paterson" to jedynie bajka o życiu. Sprawnie opowiedziana, ale płaska. A przede wszystkim bezpieczna, bo dbająca o dobre samopoczucie odbiorców.

"Bezpieczny" to zresztą w wypadku tego filmu słowo-klucz. Amerykański reżyser serwuje w nim pozbawioną inwencji mieszankę właściwych sobie elementów: banału, humoru, erudycji i dziwności (ta ostatnia płynie z wszechobecnego podwojenia: nie tylko imię bohatera pokrywa się z nazwą miasta, a jego profesja z nazwiskiem grającego go aktora, ale i co chwilę na ekranie pojawiają się bliźnięta). "Paterson" to film bardzo jarmuschowy. I niekoniecznie jest to dobra wiadomość.

6/10

"Paterson", reż. Jim Jarmusch, USA 2016, dystrybutor: Gutek Fil, premiera kinowa: 30 grudnia 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama