Najnowszy film Marcina Krzyształowicza wchodzi do kin w cieniu kontrowersji. "Pan T." miał pierwotnie opowiadać o Leopoldzie Tyrmandzie. Nie zgodzili się jednak na to spadkobiercy pisarza. Sprawa została przypomniana na jakiś czas przed premierą i przez moment obawiano się nawet, że obraz w ogóle nie wejdzie do kin. Tak się jednak nie stało. Na szczęście, bo "Pan T." to jedna z ciekawszych polskich produkcji ostatnich tygodni i dobre zamknięcie udanego dla rodzimej kinematografii roku.
Tytułowy T. (Paweł Wilczak) jest mieszkającym w hotelu dla literatów uznanym pisarzem. Jego kolejne teksty są blokowane przez cenzurę, dlatego pod swoimi ostatnimi dokonaniami pozwala się podpisywać mieszkającemu po sąsiedzku naiwnemu Filakowi (Sebastian Stankiewicz). Głównym źródłem utrzymania T. są korepetycje, których udziela swojej nastoletniej kochance (Maria Sobocińska). Życie pisarza komplikuje się, gdy Urząd Bezpieczeństwa zaczyna podejrzewać go o planowanie wysadzenia w powietrze Pałacu Kultury i Nauki.
Po krótkim streszczeniu może wydawać się, że w scenariuszu autorstwa Krzyształowicza i Andrzeja Gołdy wątków jest aż nadto. Te wpisane wyżej są jednak tylko najważniejszymi nitkami fabuły. Twórcy zdecydowali się na formę kolejnych anegdot. Ich poziom jest różny - czasem bawią, innym razem nużą. Trudno nie zaśmiać się, gdy podczas wizyty w toalecie T. wpada na Bolesława Bieruta (Jerzy Bończak), który opisuje mu swój plan na zapisanie się w historii. Przyjemnie ogląda się także liczne epizody, między innymi zmarłego ponad rok przed ogólnopolską premierą filmu Kazimierza Kutza, któremu film jest zresztą dedykowany.
Czasem Krzyształowicz porzuca historię i prezentuje warsztatowe zdolności - na przykład gdy śledzi podróż monety, która upuszczona przez jednego z bohaterów trafia pod stopy T. Obrana przez reżysera forma jest zresztą mocną stroną filmu. Dzięki czarno-białym zdjęciom wykreowana przez twórców Warszawa z 1953 roku wygląda jak wyjęta ze starych fotografii. Jednocześnie stolica nie jest ograniczona - wzorem wielu innych filmów - tylko do Pałacu Kultury i Nauki, a na ekranie zobaczymy jej różne oblicza.
Niestety, zalety realizacyjne nie czynią ze zbioru anegdot spójnej całości. Żonglowanie wątkami nie wychodzi Krzyształowiczowi tak dobrze, jak przeskakiwanie w chronologii wydarzeń w genialnej "Obławie" z 2012 roku. Łatwo zgubić się w tej opowieści, trudno też znaleźć jej kierunek.
Krzyształowicz po raz kolejny udowadnia, że potrafi wyciągnąć co najlepsze ze swoich aktorów. Powracający po latach na ekrany kin Wilczak daje w "Panu T." swój najlepszy występ. Jego bohater wydaje się przez większość czasu zdystansowany do otaczających go absurdów i zagrożeń. Jednak w jego pomnikowej pozie miejscami pojawiają się uczłowieczające pęknięcia i pytania o swoje miejsce w dziwnych czasach, w których przyszło mu żyć. Jeszcze lepiej wypada słusznie nagrodzony podczas 44. FPFF w Gdyni Sebastian Stankiewicz. Chociaż aktor już wielokrotnie udowodnił, że nie jest tylko śmieszkiem z telewizji, to właśnie "Pan T." pozwala mu w pełni rozwinąć skrzydła i zaprezentować drzemiący w nim talent.
Obok "Pana T." trudno przejść obojętnie z racji świetnych kreacji aktorskich oraz pracy, jaką włożono w stronę formalną dzieła. Film Krzyształowicza może irytować rozwodnieniem fabularnym. Jednak kiedy jego dzieło kopie, to równie mocno co joint wypalony z pierwszym sekretarzem.
6/10
"Pan T.", reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2019, dystrybucja Kino Świat, premiera kinowa 25 grudnia 2019 roku