​"Ostatni Komers": Mając naście lat [recenzja]

Sandra Drzymalska w scenie z filmu "Ostatni komers" /Jakub Socha /materiały prasowe

Ilekroć słyszę o przedstawieniu problemów nastolatków w rodzimym kinie, przypominam sobie traumatyczne seanse "Galerianek" lub "Świnek". Twórcy tych dzieł skupiali się na jakiejś patologii i podnosili ją do potęgi, a następnie przedstawiali w tak karykaturalny sposób, że filmu nie można było odebrać poważnie. Od lata brakowało na naszym rynku filmu o młodych ludziach, który przybliżałby ich życie bez demonizowania, a do ich błędów i decyzji podchodziłby z empatią. Na szczęście pojawił się "Ostatni Komers".

Debiut Dawida Nickela opowiada o kilku nastolatkach z małego miasta w przeddzień zakończenia gimnazjum. Bohaterowie chodzą na basen, rozmawiają o rzeczach ważnych i przyziemnych, plotkują, narzekają na rodziców i szkołę, snują plany i szukają szczęścia w miłości. Każdy z nich ma też pewien problem, z którym będzie musiał się zmierzyć.

W podejściu reżysera do przedstawionej historii jest coś z perspektywy Davida Roberta Mitchella, twórcy "Coś za mną chodzi", jednego z najlepszych horrorów ostatnich lat. W swoim debiucie "Legendarne amerykańskie pidżama party" skupiał się on na grupie młodych osób kończących szkołę i imprezach, na które się udają. Świat przedstawiony zamieszczał w niesprecyzowanym czasie - może współcześnie, może kilkanaście lat temu. Natomiast obecność postaci dorosłych ograniczał do niezbędnego minimum, ukazując brak komunikacji między różnymi pokoleniami. Strategię tę kontynuował zresztą w swoich późniejszych filmach, wspomnianym już "Coś za mną chodzi" oraz niedocenionym podczas festiwalu w Cannes "Tajemnicy Silver Lake".

Reklama

U Nickela te aspekty także się pojawiają. Chociaż w ikonografii obecne są gadżety wskazujące, że historia ma miejsce współcześnie (konsola do gier, telefony komórkowe - wcale nie wszechobecne), rozterki bohaterów wydają się uniwersalne - nieważne, czy dotyczyłyby młodzieży z 2020 czy z 2005 roku. Wynika to między innymi z języka bohaterów i naturalnych dialogów. Nie ma tutaj sztucznych prób uchwycenia sposobu wypowiedzi młodych ludzi, który najpewniej poskutkowałby jedynie wysypem memów ze Steve'em Buscemim i jego kultowej kwestii  z serialu "30 Rockefeller Plaza" - "How do you do, fellow kids?". Reżyserowi udaje się przedstawić młodzieńcze dylematy - te poważne i te błahe - w sposób autentyczny.

Z kolei dorośli pojawiają się w filmie, jednak prawie w ogóle nie kontaktują się ze swoimi podopiecznymi. Jest matka, która w jednej scenie wulgarnie zwraca uwagę, by wyłączyć głośną muzykę; ojciec, który stara się naprawić błędy przeszłości; fajny ksiądz, który zaraz znika i nie może pomóc w żadnej z trosk. Bohaterowie muszą radzić sobie ze swoimi kłopotami samodzielnie. Ich problemy są różne - od odkrywania swej orientacji seksualnej do niechcianej ciąży - ale Nickel nigdy nie pozwala sobie na ton dydaktyczny lub dramatyzujący.

Reżyser przedstawia przełomowe momenty w życiu swoich bohaterów, ale już nie wpływ ich decyzji na bliższą przyszłość. Jak zmienią się niektóre relacje, jak nastolatki przetrawią wydarzenia, które mają miejsce w filmie - tego się nie dowiemy. Niestety, razi to przy niektórych wątkach, urwanych nagle. "Niedokończenie" kilku historii nie zmienia jednak mojego wrażenia, że "Ostatni Komers" jest najciekawszym polskim filmem o młodzieży ostatnich lat, jeśli nie od 1989 roku. Niezmiernie ciekawi mnie, jak dzieło Nickela odbiorą widzowie w wieku jego bohaterów.

8/10

"Ostatni Komers", reż. Dawid Nickel, Polska 2020, dystrybucja: Galapagos Films, premiera kinowa: 18 czerwca 2021 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ostatni komers
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama