"Ludzie niczego tak nie pragną jak bezinteresownej przyjaźni. Pragną beznadziejnie" - pisał Sándor Márai w swoim najsłowniejszym bodaj utworze "Żar". Ten tekst przypomniał mi się podczas seansu "Ośmiu gór" Felixa Van Groeningena i Charlotte Vandermeersch. Inny czas, inne miejsce, ale pragnienia zawsze i wszędzie są podobne. Beznadziejne pragnienie przyjaźni.
"Osiem gór" ogląda się z poczuciem ulgi. Takie kino wciąż jest jednak możliwe. Zrealizowane z rozmachem, również wizualnym, ale niepodległe w formie, wymagające skupienia i współuczestnictwa w seansie. Kino dające nadzieję, że nie zawsze trzeba iść na skróty, że kino europejskie nie powinno oznaczać ani skrajnego arthouse'u, ani uboższej wersji Hollywood, może być wartością osobną. Kinem swojej własnej wagi.
"Osiem gór" jest filmową sagą rozbitą na lata, na dekady. Sagą, której wartość polega na tym, że w jej centrum są zaledwie dwie osoby, najpierw chłopcy, a następnie mężczyźni: Bruno (Alessandro Borghi) i Pietro (Luca Marinelli). To pozwala skupić się na detalu, wyciszyć.
Poznają się we wczesnym dzieciństwie. Włoskie Alpy, uroda krajobrazu jest tak bezwstydna, że aż wydaje się nieznośna, a zdjęcia Rubena Impensa ("Titane", "Belgica") jeszcze tę urodę wyostrzają. Chłopcy widzą jednak głównie siebie, mniej pejzaż, chociaż to pejzaż, natura, zaważy na ich życiu. Na razie jest na to za wcześnie. Bruno jest autochtonem, jednym z ostatnich dzieciaków w wysokogórskiej osadzie, z roku na rok zmniejsza się liczba mieszkańców, z powodów naturalnych czy wytrzymałościowych. To, co z daleka wygląda bajkowo, w rzeczywistości trudne jest do przejścia. Pejzaż sprawia kłopot, natura domaga się wysiłku. Pietro jest kimś zupełnie innym. Pochodzi z innego świata. Przyjmuje pejzaż jako coś oczywistego. Alpy, wieś Grana, to tylko wakacje spędzane z rodzicami, z dziecinnymi marzeniami, a od jakiegoś czasu głównie z Brunem, ponieważ chłopcy wydają się od siebie uzależnieni.
Nie dzieje się nic, co byłoby niebezpieczne lub przesadzone. Wspólne zabawy, spacery, zdawkowe rozmowy, ale po latach okaże się, że dla obu to był czas przełomu. Okres niewinności i nieopisanego szczęścia. Wszystko było przed, nic nie było "po". Ukołysanie.
Sándor Márai pisał w "Żarze": "Szeroko otwierało się przed nimi dzieciństwo i już nie bali się tego okresu, ponieważ nie byli samotni". O tym również opowiada "Osiem gór" - o przełamywaniu samotności. Samotności będącej immanentną cechą charakteru ludzi czujących mocniej. Nie zadawalających się byle czym, niepotrafiących żyć byle jak. Można oczywiście wytoczyć wobec twórców zarzuty, że to wszystko przebiega zbyt łatwo, bezkolizyjnie. Dysonans między cywilizacyjnym złem a tęsknotą za naturą wybrzmiewa dosyć topornie, można to wszystko racjonalizować, szukać filmoznawczych i krytyczno-filmowych wytrychów i bez trudu je znajdziemy, ale dla mnie "Osiem gór" wymyka się tego rodzaju krytyczno-filmowym ułatwieniom. Odebrałem ten film jako filozoficzną bez mała kantatę o zmierzchu. Zmierzchu rozumianego egzystencjalnie.
Szara godzina Petra i Bruna. Nażyli się, naszumieli, ponazywali rzeczy i ludzi. Jak w "Narcyzie i złotoustym" Hessego, najważniejszej bodaj w literaturze historii męskiej przyjaźni, bohaterowie zrozumieli w końcu, że tym, co tworzyło ich naprawdę, a o czym podczas inicjacyjnych podróży zapomnieli, była wartość przyjaźni, komplementarna wobec wartości, jaką wnoszą ich relacje z kobietami, z rodzicami (ważna postać ojca), a wreszcie z przyrodą. Dlatego nie przeszkadzają mi w tym filmie klisze. Ludzie zmierzchu w porze zmierzchu - nie życia jeszcze - nie chcą oglądać słońca. Obaj musieli na wiele lat o sobie zapomnieć, poznać świat (Petro) i poznać własne ograniczenia (Bruno), żeby do siebie wrócić. Do siebie? Co to w zasadzie znaczy "do siebie"? Myślę, że w "Ośmiu górach" oznacza to ni mniej, ni więcej tylko wentyl bezpieczeństwa, którego szukamy przez całe życie, ale często nie udaje się znaleźć. Relacji innej niż ta z partnerami, z rodzicami, polegającej na zawierzeniu ducha. Może nas wtedy różnić wszystko, tak jak prawie wszystko różni Bruna i Pietra, a jednak zdecydują się na wspólną budowę domu. I ma to w filmie znaczenie symboliczne. Ludzie zmierzchu tworzą parawany. Można się tam schować, zapomnieć jeszcze bardziej, pomilczeć i nacieszyć się z tego milczenia.
Jestem wdzięczny Van Groeningenowi i Vandermeersch, że nie ułatwili sobie i nam zadania, pozwolili bohaterom (oraz nam) pomilczeć. Spojrzeć w góry, dostrzec tam być może sedno. Zobaczyć horyzont.
To Pietro opowiada nam tę historię, chociaż Bruno, czyli Alessandro Borghi, daje w filmie świetną kreację. Dojrzali mężczyźni spotykają się po latach, żeby nie powiedzieć sobie być może rzeczy najważniejszych. Te najważniejsze zbywane są przecież milczeniem. Poczucie współzależności to przewrotna gra z własnymi błędami. Z kompleksem ojca Pietra i żalem po ojcu. Z poczuciem frustracji, że nie zrobiło się tyle, ile się powinno, nie znalazło właściwych słów, nie nazwało relacji, jak należy. I że w końcu na wszystko jest już za późno. Można tylko poszukać cienia, poszukać łagodzącego oblicze i wyrzuty sumienia zmierzchu. W zmierzchu widzi się więcej.
"Od pewnego czasu pamiętam tylko to, co istotne" - pisał w "Żarze" Sándor Márai. Z biegiem lat obrazy się zacierają. Niknie to, co wydawało się przełomowe, najważniejsze, ponadczasowe. Zaręczynowy pierścionek, frenezja seksu, pierwsze narodziny, pierwszy pogrzeb, pierwszy rozwód. Zostaje esencja. Nie konkretne wydarzenie, a długa droga, szlak, który chociaż nie prowadził do ostatecznego celu, miał sens. Ta droga miała sens. Nazywa się przyjaźnią.
9/10
"Osiem gór" (Le otto montagne), reż. Van Groeningen, Charlotte Vandermeersch, Francja, Włochy, Belgia 2022, dystrybutor: M2Films, premiera kinowa: 2 czerwca 2023 roku.