Reklama

On, Ona i 15 lipca

"Jeden dzień" ("One Day"), reż. Lone Scherfig, USA/Wielka Brytania 2011, dystrybutor Gutek Film, premiera kinowa 11 listopada 2011 roku.

Dla miłośników "500 dni miłości", dla wszystkich, których jesień nastraja na czekoladę i filmowe romanse "Jeden dzień" jest propozycją idealną. Lone Scherfig, po "Była sobie dziewczyna", po raz kolejny pokazuje, że nieźle sobie radzi z sympatycznymi opowieściami o dojrzewaniu. Choć jej najnowszy film jest słabszy od ostatniego, to zachowuje wiele z jego uroku.

Przyznaję, książki nie czytałam, ale biorąc uwagę fakt, że autorem scenariusza jest David Nicholls - autor bestsellerowej powieści, możemy z powodzeniem założyć sporą wierność oryginałowi. W gruncie rzeczy to jej nieznajomość działała na moją korzyść, biorąc pod uwagę nieoczekiwane zakończenie, które wytrąca widza z letargu. W ten niestety chwilami można popaść, bo Scherfig trudno utrzymać tempo. Brakuje niekiedy głębszego zarysowania kontekstu postaci, zmian, jakie z roku na rok się w nich dokonały.

Reklama

Konstrukcja narracyjna jest sprytna w swej prostocie. Oto 15 lipca 1988 roku po całodziennym i całonocnym opijaniu ukończenia studiów On - z bogatego domu, pełen wiary we własne możliwości, i Ona - inteligenta, dowcipna, acz zakompleksiona, podkochująca się w Nim przez ostatnich kilka lat, nieoczekiwanie kończą w łóżku... na rozmowie o planach na przyszłość. Przez kolejnych 20 lat będą się przyjaźnić, zmieniać wewnętrznie i zewnętrznie, zakochiwać, odkochiwać, nabierać pewności siebie, tracić pewność siebie, zaliczać życiowe upadki, spełniać swoje marzenia. I kochać się, choć ciągle coś będzie przeszkadzać tej miłości. My obserwujmy ich zawsze 15 lipca.

Sama historia, którą proponuje Nicholls, wnioski, jakie wysnuwa, są proste i wyświechtane do bólu. Na tyle jednak prawdziwe, by po raz kolejny zmusić czytelnika/widza do refleksyjnej zadumy, pokiwania głową i wyciągnięcia wniosków o chwytaniu chwili, bo wszak życie przecieka nam przez palce i nie znamy dnia ani godziny. Do tego dołóżmy prawo młodości do wiary, że wszak całe lata świetlne przed nami i gorzkie w związku z tym rozczarowanie szybciej niż nam się zdaje. Chyba talent Scherfig polega na tym, iż do takiej historii potrafiła dorzucić niezwykłą lekkość i świeżość.

Podobnie jak w "Była sobie dziewczyna", sprawdza się obsada. Anne Hathaway może nie potrafi naśladować angielskiego akcentu, lecz ma w sobie sporo uroku i widać jej sympatię dla postaci Emmy, stającej się powoli niezależną, piękną i świadomą siebie kobietą. To owocuje niezłą rolą, po której rozumiem co niektórych fanów aktorki, porównujących ją do Audrey Hepburn. Nadal to spora przesada, ale rzeczywiście Hathaway ma w sobie tyle bezpretensjonalności, że największy sceptyk zostanie ze swojego malkontenctwa rozbrojony. Sprawdził się duet Hathaway z Jimem Sturgesem, choć ten chwilami bywa irytujący. A może po prostu taka jest postać Dextera... Niemniej odpowiednia chemia między nimi zostaje wygrana, a przede wszystkim radość ze wspólnej pracy.

Coś jednak nie zagrało do końca tak, jak trzeba w filmie Scherfig. Jest to chyba pułapka owej konstrukcji narracyjnej, która w powieści pewnie się sprawdza, ale w przypadku kinowej historii zaczyna szwankować. Ogranicza ona bowiem możliwość obudowania bohaterów określoną rzeczywistością, pogłębienia ich relacji z otoczeniem, co sprawia, że widz może mieć niekiedy problem z zaangażowaniem się w losy postaci czy ze zrozumieniem ich decyzji i charakterów. Mimo tego jednak "Jeden dzień" ujmuje staroświeckim, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, czarem, który sprawdzi się na jesienne wieczory.

4,5/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jeden dzień | one
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy