Reklama

Od groma błędnych pikseli na ekranie

"Piksele", reż. Jacek Lusiński, Polska 2010, dystrybutor: Vivarto, premiera kinowa: 28 maja 2010 roku.

Ostatnimi czasy polska kinematografia mierzy się z tzw. narracją polifoniczną. Doprowadzona do perfekcji przez Roberta Altmana forma filmowa opiera się na zestawieniu w jednym dziele kilku, kilkunastu historii, które prowadzone są niezależnie od siebie. Czasem te próby wychodzą rodakom lepiej, czasem gorzej. Film ''Piksele'', debiut reżyserski Jacka Lusińskiego, wygląda jak kilka nakręconych metodą improwizacji opowiastek, posklejanych byle jak, przez pijanego montażystę.

W pressbooku przeczytałem, że ''przewijające się przez ekran tematy i historie mogłyby równie wiarygodnie pojawić się na pierwszych stronach codziennych gazet''. Producenci dają nam zatem do zrozumienia, że mamy do czynienia z tzw. ''historiami prosto z życia'', a mozaika bohaterów to portret współczesnych Polaków. Problem jednak w tym, że Lusiński o Polsce tu i teraz nie ma kompletnie nic do powiedzenia.

Reklama

Cztery segmenty filmu, pomiędzy którymi bohaterowie dryfują z niewielką swobodą, przedstawiają cztery różne historie. W pierwszym oglądamy młodą paparazzi, która szpieguje pewną gwiazdę (Kayah prezentuje tutaj wyjątkowy brak talentu aktorskiego), a zamiast niej odnajduje dziada leśnego - byłego ubeka. W drugiej obserwujemy dzień z życia pracownika korporacji, który ''gubi'' swojego kontrahenta, Japończyka, i żeby go wykupić z izby wytrzeźwień staje w szranki z sanitariuszami w rozgrywkach FIFA 2009 (wyjątkowo mało subtelny, nachalny product placement). W trzeciej odsłonie dwóch wykolejeńców próbuje okraść starszą panią. W czwartej parę lesbijek nawiedza duch niedawno pochowanego dziadka jednej z nich.

Leitmotivem, który łączy poszczególne segmenty - oprócz kilku wspólnych bohaterów - jest telefon komórkowy: jako rekwizyt, popędzający prowadzoną w nieznośnie wolnym tempie akcję lub intermedium spajające opowieści. Telefon przechodzi z rąk do rąk, kręci się nim filmy, robi zdjęcia, stawia go w zakładach, kradnie... Komórka jako emblemat naszych spikselizowanych czasów, niezbędnik i przedmiot pożądania doby obecnej. I to by było na tyle, jeśli idzie o diagnozę współczesności. Resztę wypełniają jałowe, infantylne opowieści, z koszmarnie napisanymi, topornymi dialogami i takimiż bohaterami. Lusiński nie może się zdecydować, czy pójść w stronę groteski a'la Koterski (brakuje mu ostrości spojrzenia), konwencji pastiszowej rodem z kina Tarantino (kiedy bawi się w horror, miast grozy czy komizmu z ekranu wieje nudą), czy silić się na oryginalność (której nie ma za grosz).

Brak klarownej wymowy, poczucia humoru (choć w zamierzeniu film miał być podobno komedią) i luki treściowe (niepokończone wątki!) nie przeszkadzają Lusińskiemu obrazić widza jeszcze w jeden sposób. Kiedy reżyser mierzy się ze stereotypami, dotyczącymi np. koloru skóry, to popada w karygodny rasizm. Wystarczy wspomnieć tylko potwornie uproszczony wizerunek Japończyka lub scenę, w której młoda Murzynka flekuje omdlałego złodziejaszka i słyszy z ust grabarza: ''Może wy tam, na Czarnym Lądzie kopiecie leżących, ale tutaj kopiemy stojących!''. Twórcy tłumaczyliby się pewno, że to tylko obnażanie uprzedzeń i schematów myślowych oraz prztyczek w stronę poprawności politycznej. Ale zamiast uśmiechu na ustach - o gromkim śmiechu nie wspominając - jest wstyd i zażenowanie widza.

Dawno przestałem się dziwić, że koszmarne scenariusze dostają w Polsce dofinansowanie ze środków publicznych i znajdują producenta. Zdumiewa jednak udział w tak marnym projekcie sporej grupy znakomitych aktorów, żeby wspomnieć tylko epizody Mariana Opani, Andrzeja Grabowskiego czy Adama Ferencego. Niewymyślne, nieśmieszne dialogi w ich ustach nie zyskują nawet krzty finezji. W tym gąszczu wtop, klęsk i niepowodzeń trudno wyłowić naprawdę interesujące pomysły, jak satyra na prasę brukową, czy motyw ''żywcem pogrzebanego''. Na dobrych pomysłach się jednak kończy, wykonanie jest tuzinkowe i banalne, o żadnym zaskoczeniu nie może być mowy.

Na początku zwróciłem uwagę, że polskie kino na przestrzeni ostatnich paru lat próbuje swych sił w historiach wielowątkowych. Co ciekawe, większość tytułów rzeczonych filmów oscyluje wokół terminologii informatycznej, zerojedynkowej. W zestawieniu ze świetnym "Zerem" Borowskiego i nieudanym "0 1 0", Łazarkiewicza, ''Piksele'' wypadają wyjątkowo marnie. Szkoda.

2/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jacek Lusiński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy