"Nigdy cię tu nie było" [recenzja]: Blizny

Ekaterina Samsonov i Joaquin Phoenix w filmie "Nigdy cię tu nie było" /materiały prasowe

Joe, główny bohater filmu Lynne Ramsay, doświadczył w życiu rzeczy, o których nie śniło się przeciętnym amerykańskim obywatelom. W rezultacie jest poharatany zarówno fizycznie, jak i psychicznie - jego ciało pokrywają ślady po wielokrotnych cięciach nożem, a w jego głowie kłębią się strzępki koszmarnych wspomnień.

Mający za sobą służbę w wojsku, Joe pracuje obecnie jako najemny zakapior. Jeśli zachodzi taka konieczność, potrafi być bezwzględny i okrutny. Po pracy wraca do swojego domu, w którym mieszka razem z matką. Kiedy widzimy ich po raz pierwszy razem, kobieta właśnie ogląda w telewizji klasyczną "Psychozę" Alfreda Hitchcocka. To równocześnie zabawny i gorzki komentarz pod adresem łączącej tej dwójkę relacji.

Joe wygląda jak wieczny zbieg. Ukrywa twarz za gęstą brodą, a kiedy chodzi po ulicy, pochyla nisko głowę, najwyraźniej nie chcąc być rozpoznanym przez nieodpowiednie osoby. Do tego w kwestii garderoby preferuje czapki z daszkiem i kaptury. Za taką prezencją zdaje się stać nie tylko zawodowa ostrożność. Joe jest patologicznie skryty, zatrzaśnięty przed światem, który niegdyś zrobił mu krzywdę. Wcielający się w niego Joaquin Phoenix w mistrzowski sposób odgrywa ten obolały introwertyzm. Za maską twardziela, jaką na co dzień nosi bohater, nieustannie pulsują ciemne, trujące emocje.

Reklama

Pewnego dnia Joe dostaje zlecenie odbicia z rąk stręczycieli młodej Niny, będącej córką wpływowego polityka. Udaje mu się wypełnić zadanie bez większych problemów, ale tuż potem dziewczyna zostaje znowu porwana. Zdezorientowany i zaniepokojony mężczyzna z czasem odkrywa, że został wplątany w większą aferę. Niewiele więcej można napisać o intrydze; film jest pełen niedopowiedzeń. Szczątkowa fabuła stanowi tu jedynie przyczynek do nakreślenia portretu Joego.

Ramsay - wysoce uzdolniona reżyserka, która przedtem zrealizowała "Nazwij to snem", "Morvern Callar" i "Musimy porozmawiać o Kevinie" - przefiltrowuje akcję przez zwichrowaną psychikę protagonisty. W tok opowieści niespodziewanie, wręcz agresywnie wbijają się retrospekcje, w których wracają do Joego dawne traumy, znane mu aż nazbyt dobrze, więc niewymagające dalszego roztrząsania, pospiesznie spychane z powrotem na dno umysłu. Sceny śmierci są zazwyczaj szybkie i pozbawione dramaturgii, co dziwi tylko na początku: przecież kolejnych egzekucji dokonuje chłodny profesjonalista. Za to chwile żalu i cierpienia ciągną się w nieskończoność, stopniowo nabierając coraz większego, trudnego do zniesienia ciężaru.

"Nigdy cię tu nie było" jest w tym samym stopniu szorstkim, co wyrafinowanym filmem, stanowiącym wzorcowy przykład arthouse'owego kina akcji. To dzieło zbliżone do "Drive" Nicolasa Windinga Refna, ale przy tym znacznie trudniejsze w odbiorze: oferujące widzom delirium zamiast przyjemnego transu.

9/10

"Nigdy cię tu nie było" (You Were Never Really Here), reż. Lynne Ramsay, Wielka Brytania, USA, Francja 2017, dystrybutor: Gutek Film, premiera kinowa: 13 kwietnia 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy