"Nic na siłę" to komedia osadzona głównie na Podlasiu, pośród malowniczych lasów i łąk. Nie brakuje uroczych zwierząt, smacznego jedzenia, a nawet intryg i zwrotów akcji, jednak to zbyt mało, by stwierdzić, że to dobry film.
"Nic na siłę" to w założeniu komedia o kobiecie, która jest uznaną szefową kuchni. Oliwka, bo tak na imię ma nasza bohaterka, pracuje we Wrocławiu, w (chyba) dość eleganckiej restauracji i jest tam nie do zastąpienia. Musi jednak opuścić stanowisko z powodu śmierci babci, z którą co prawda od dawna nie miała żadnego kontaktu, ale postanawia wyruszyć na uroczystości.
Pakuje elegancką sukienkę i szpilki i wyrusza do Boćków. Gdy tylko powraca na znajome tereny, pierwsze co jej się przytrafia to nieszkodliwy wypadek z mężczyzną, który rozstawia znaki drogowe. Oczywiście jako widzowie od razu wiemy, że będzie to przyszły wybranek Oliwii, zgodnie z powiedzeniem "miłość od pierwszego potrącenia".
Bohaterka po trudach podróży, którą częściowo musiała odbyć piechotą, ponieważ zakopała auto w błocie, w końcu trafia do domu babci, gdzie zgodnie z tradycją znaną z niektórych terenów Polski, widzimy płaczki i trumnę z babcią Haliną. Oliwka oczywiście rozpacza nad stratą, mówiąc szczerze o swoich uczuciach. I nagle, babcia ożywa. Właściwie nie ożywa, bo wcale nie zmarła, a wszystko było ukartowanym podstępem, by ściągnąć dziewczynę na wieś. Niesamowicie dojrzała zagrywka.
Oliwia jest (słusznie) oburzona i oświadcza, że gdy tylko zorganizuje mechanika lub lawetę dla swojego auta, wraca do Wrocławia. Babcia jednak nie daje się zbić z tropu i przechodzi do realizacji dalszej części swojego planu - Wielkiego Zniknięcia.
Zostawia dziewczynę na gospodarstwie pełnym zwierząt: kóz, kur, agresywnych gęsi i całkiem przyjaznego konia, i znika. Jak kamfora. Całkiem rozsądnym pytaniem byłoby: jak dziewczyna z miasta ma poradzić sobie na wsi z całym tym zwierzyńcem? Okazuje się, że babcia ma pomocnika, który ma wesprzeć Oliwkę. W końcu przechodzimy do głównego wątku naszego filmu - czyli walki o to, by Oliwka została na wsi.
I wcale nie mam tu na myśli polnych dróg, na których zakopuje się samochód głównej bohaterki w pierwszych minutach filmu. Dziury fabularne pojawiają się od samego początku produkcji, a niektóre kwestie nie zostają wyjaśnione do samego finału produkcji. Ale po kolei.
Babci Halinie udaje się zwerbować do udziału w swoim planie Wielkiego Zniknięcia kilka osób. Biorąc pod uwagę wielkość miejscowości, w której rozgrywa się akcja, ukrywanie się w chacie oddalonej o kilkadziesiąt metrów od innych zabudowań, raczej trudno byłoby utrzymać w tajemnicy.
Podobnie ma się sytuacja z zostawieniem dziewczyny z miasta samej sobie na gospodarstwie obejmującym kilkadziesiąt sztuk zwierząt. Trudno mi jest sobie wyobrazić osobę, która wiele lat, jak nie całe życie spędziła w mieście i potrafi wydoić kozę. A może jednak ma doświadczenie, jednak twórcy postanowili zostawić to naszym domysłom?
Jednym z głównych wątków produkcji są problemy finansowe gospodarstwa babci Haliny i konflikt z lokalnym przedsiębiorcą. Pojawia się też list z informacją o konieczności opłacenia długu w wysokości 25 tysięcy złotych. Jednak ta kwestia do końca filmu nie zostaje wyjaśniona — kto w końcu to zapłaci, czy konieczne jest uregulowanie tego, czy był to tylko blef? W produkcji widzimy też inwestorów z Warszawy, którzy pojawiają się w zaledwie dwóch scenach. Mają ambitne plany budowy czegoś na terenach należących do Haliny, ale ostatecznie nie wiadomo, czy jednak będą coś tworzyć w Boćkach, czy całkowicie się zniechęcili po tym jak ich GPS stracił zasięg.
Po prawie dwóch godzinach seansu mam wrażenie, że nie wiem nic o bohaterach, a oni wiedzą o sobie jeszcze mniej.
Anna Szymańczyk dała w "Znachorze" znakomity popis umiejętności aktorskich, wcielając się w Zośkę — pewną siebie kobietę, twardo stąpającą po ziemi i wiedzącą, czego chce od życia. Mając przed oczami obraz tej postaci, myślałam, że Oliwia też będzie taka, albo jeszcze lepsza — przecież będzie główną bohaterką. No niestety, zawiodłam się.
Oliwia jest jedną z najbardziej irytujących postaci, która ustępuje tylko Kubie, do którego za chwilę wrócimy. Kobieta jest przedstawiona widzowi jako uznana szefowa kuchni, która kocha gotować i jest temu całkowicie oddana. Prawdopodobnie przez podlaskie powietrze cała jej miłość do kuchni znika, a umiejętności wyparowują. W całym filmie widzimy może dwie sceny, podczas których bohaterka gotuje, z czego raz to przygotowanie kanapki z pokrojonym pomidorem. Wykwintnie.
Nieodłącznym towarzyszem jest Kuba (Mateusz Janicki), czy też jak się sam przedstawia na początku — Wojtek. Dlaczego? Wciąż się zastanawiam, ale z tego wychodzi cały wątek "komediowych" pomyłek. Niby ma pomóc Oliwii na gospodarstwie, ale na każdym kroku ją wyśmiewa (wspomniane wcześniej dojenie kóz) i nie ma to nic wspólnego z uroczymi docinkami, zapomina wyjaśnić jak, ma naprawdę na imię i kim jest. Sprawa mocno się gmatwa, a para przechodzi przez kilka konfliktów.
Duet Oliwka - Kuba ma w sumie tylko dwa tryby działania: jest ok, przytulamy się, całujemy i jemy sobie z rąk, a drugi - "nie mów do mnie teraz". Nie ma nic pomiędzy, bohaterowie przechodzą z jednego stanu w drugi, bez ostrzeżenia. W jednej scenie Oliwia obrażona odjeżdża konno w stronę zachodzącego słońca, a w kolejnej Kuba przychodzi z prośbą, by zrobiła specjalny obiad w karczmie jego ojca, na co ona bez zastanowienia się zgadza. Kiedy się dogadali?
Są pewne plusy, które sprawiają, że ten film jest trochę bardziej znośny w odbiorze. Przede wszystkim ujęcia krajobrazów. Wspaniale ogląda się urzekające zdjęcia lasów i ukwiecone łąki z lotu ptaka. Aż chce się wyjść na spacer i poczuć promienie słońca na twarzy.
Nie można zapomnieć o przeuroczych zwierzętach, które odgrywają dosyć istotną rolę, a wyjątkowo często możemy obserwować Oliwię jeżdżącą konno.
I ostatni element, który wydaje mi się, że miał największy potencjał, a został całkowicie pominięty (zob. Zbiorowa amnezja). Film posiada pięknie wyreżyserowane sceny z przygotowania dań. Bliskie kadry, slowmotion, barwy - łączą się w piękne obrazki niczym z najlepszych książek kucharskich, sprawiających, że ślinka cieknie już po chwili oglądania. Niestety jak zostało już wspomniane, takich scen było bardzo mało, a szkoda, bo miałam nadzieję, że film pójdzie właśnie w stronę gotowania, miłości do kuchni i przyjemności z przygotowywania pysznych posiłków dla najbliższych.
Trzeba powiedzieć sobie szczerze: mogło być lepiej. Można było położyć nacisk na kuchnię, na pasję i miłość do swojej pracy. Postawiono jednak na dość mętną fabułę, która brzmi jak setki innych komedii romantycznych, a jedyne co się zmienia to otoczenie: jak nie góry, to morze, a czasem, jak w tym przypadku, Podlasie. Humor jest raczej prosty i na siłę, a najprzyjemniej oglądało się sceny z Arturem Barcisiem, który chyba jako jedyny wiedział cokolwiek o swoim bohaterze.
Momentami jest wręcz żenująco, główna bohaterka raczej irytuje swoimi przerysowanymi reakcjami — aż żal nie wspomnieć o tym, że dwukrotnie wyrwała ten sam przewód spod maski swojego samochodu w niewiadomym celu.
Romantyzmu tu jak na lekarstwo, główny problem do końca nie został rozwiązany. Z trudem dotrwałam do końca filmu, by usłyszeć kilka na siłę wciśniętych linijek na temat ochrony klimatu oraz zobaczyć kompletnie zbędny wątek o rodzinie "patchworkowej".
Czy jest jakaś uniwersalna prawda płynąca po obejrzeniu całości? Chyba tylko: żeby znaleźć prawdziwą miłość, trzeba wybranka najpierw potrącić, by następnie zaprowadzić do obory na odebranie porodu kozy. A później nakarmić go kanapką z pomidorem.
4/10
"Nic na siłę", reż. Bartosz Prokopowicz, Polska 2024, dystrybutor: Netflix, premiera na streamingu: 27 marca 2024.