"Nawiedzony dwór": Duchologia dla opornych [recenzja]

Kadr z filmu "Nawiedzony dwór" /materiały prasowe

Domy pełne strachów, błąkające się dusze, które od dziesiątek czy setek lat nie mogą zaznać spokoju i kolejni naiwniacy, wierzący w cudowne "okazje" na rynku nieruchomości. W filmowym światku - zgrana płyta. By ta przerobiona już na milion sposobów historia znowu się sprawdziła, a nie była tylko odcinaniem kuponów od wcześniejszych produkcji, warto byłoby dodać jej jakiś nowy, unikalny wymiar. Mam wrażenie, że w tej kwestii twórcy "Nawiedzonego dworu" zatrzymali się w pół kroku.

"Nawiedzony dwór": Momentami zabawna historia

Najciekawsza w filmie Justina Simiena nie była dla mnie przedstawiona historia, nie byli też bohaterowie, ani nawet tytułowy dwór. Choć z wymienionych ten ostatni akurat najbardziej. Niemal cały urok familijnej opowieści z domieszkami komedii oraz horroru kryje się w mieście, gdzie rozgrywa się akcja, czyli w Nowym Orleanie - absolutnie wyjątkowym miejscu na amerykańskiej mapie ze względu na niezwykły lokalny koloryt, bogate muzyczne tradycje czy osobliwe podejście do problemu przemijania. Przewijające się od czasu do czasu (szkoda, że tak rzadko!) tło jest dla mnie znacznie ciekawsze niż osadzona w nim opowieść. Bo ta, w przeciwieństwie do Nowego Orleanu, niestety nie jest za grosz oryginalna.

Reklama

Mamy zatem starą, mocno zaniedbaną posiadłość i bohaterów - matkę z synem (Rosario Dawson i Chase Dillon), którzy za sprawą przeprowadzki chcą rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. A że w domu najwyraźniej straszy, o czym przekonują się już po przekroczeniu jego progu, przydadzą się też lokalni specjaliści w temacie radzenia sobie z duchami - od byłego naukowca przekwalifikowanego na miejskiego przewodnika (w tej roli Lakeith Stanfield), po księdza (Owen Wilson).

Jeżeli napiszę, że przez następną godzinę seansu toczy się nierówna walka między ziemskimi a pozaziemskimi bytami, to pewnie dużo się nie pomylę. Momentami zabawna, choć mam wrażenie, że raczej za sprawą komediowego talentu aktorów: Danny’ego DeVito czy wspomnianego Wilsona, niż samego scenariusza; chwilami aspirująca do mówienia o poważnych sprawach, ale jednocześnie dość nudna i przewidywalna.

Młodsza publiczność żadnej "ściemy" nie przepuści

Zdaję sobie sprawę, że nie jestem dla twórców "Nawiedzonego dworu" grupą docelową i moje narzekania nie muszą robić na nich większego wrażenia, ale pamiętam rozmowę, jaką odbyłem kiedyś z pewnym polskim reżyserem, specjalizującym się w kinie dla młodego widza. Zapytany przeze mnie, jak pochodzi do swojej publiczności, przekonywał, że z co najmniej taką samą powagą jak do widza dorosłego. Bo kto jak kto, ale młodsza publiczność żadnej "ściemy" nie przepuści.

A w filmie Justina Simiena tych "ściem", związanych w przede wszystkim z brakiem oryginalności i pójściem na łatwiznę, jest według mnie za dużo. Niby wszystko jest w porządku, niby ogląda się przyjemnie, ale co rusz łapiemy się na myśli: "to już było". I proszę mi wierzyć, że nie trzeba być wcale do tego kinofilem, który ogląda po kilka filmów dziennie. Dlatego właśnie uwielbiam filmy Pixara, bo one w pierwszej kolejności stawiają na oryginalność i pomysłowość. I choć czasem powinie się noga, takiemu podejściu należy tylko przyklasnąć. Dlatego też nie potrafię polubić "Nawiedzonego dworu", bo jest dla mnie filmem zrobionym przez kalkę.

Przypomina mi trochę dom strachów w obwoźnym wesołym miasteczku, które akurat przyjechało do naszej miejscowości. Niby fajnie, bo ktoś nas poczochra po włosach czy wyskoczy z krzykiem przebrany w prześcieradło, ale jak podarujemy sobie tę rozrywkę, to też nic wielkiego się nie stanie.

5/10

"Nawiedzony dwór" (Haunted Mansion), reż. Justin Simien, USA 2023, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 28 lipca 2023 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nawiedzony dwór (2023)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy