Brytyjski reżyser Dominic Cooke do tej pory znany był przede wszystkim widowni teatralnej. Tym razem postanowił spróbować swoich sił na dużym ekranie, wziął więc na warsztat powieść Iana McEwana, a samego autora zaprosił do stworzenia scenariusza. W rolach głównych obsadził w tym roku po raz trzeci nominowaną do Oscara Saoirse Ronan oraz Billy'ego Howle'a.
Filmowy zamysł jest bardzo prosty, a reżyser wykorzystuje w nim swoje doświadczenie teatralne. Mamy rok 1962. Młodzi bohaterowie właśnie wzięli ślub i znaleźli się w pokoju hotelowym, by skonsumować związek. Najpierw jednak muszą, zgodnie z obowiązującymi konwenansami, znieść obecność pretensjonalnych kelnerów i zjeść podaną kolację. Atmosfera się zagęszcza, a między bohaterami rośnie napięcie, które wynika raczej ze strachu przed "pierwszym razem" niż z pożądania.
Są na tyle młodzi, by pretekstem do zakochania był fakt, że on nosi dwie różne skarpetki i zna się na ptakach, a ona na niego spojrzała. Ich momentami kurtuazyjne, ale częściej jednak przyjacielskie rozmowy stają się pretekstem do licznych retrospekcji, które zapraszają do psychoanalizy bohaterów. Na szczęście nic, prócz średniej jakości hotelowej wołowiny, nie zostaje tu podane na tacy. Reżyser unika banalnych wniosków, a niektóre zdarzenia z życia bohaterów do końca pozostają niedopowiedziane.
Florence pochodzi z bogatej rodziny o arystokratycznych aspiracjach. Relacje w jej domu osiągają temperatury niższe niż sama zimna wojna, tocząca się w tle. Całkiem nieźle jednak radzi sobie w roli grającej w kwartecie skrzypaczki. Z kolei Edward to, jak twierdzi jego własna teściowa, wioskowy głupek. Wychował się w ubogim domu, w którym życie rodzinne koncentrowało się przede wszystkim na matce, szalonej malarce z urazem mózgu.
Brytyjskiemu reżyserowi daleko od akademickich dywagacji. Dla swojego obrazu wybiera raczej lekką oprawę. Nie brakuje scen o rysie wręcz komediowym. Z przymrużeniem oka, ale i wyrozumiałością spogląda na odrealnione problemy dojrzewania epoki nadmiernie przywiązanej do konwenansów. W końcu okres tuż przed rewolucją seksualną nie ułatwia prowadzenia szczerych rozmów damsko-męskich, a wiedza o seksie sprowadza się do przekonania, że mężczyzna wchodzi w kobietę jak przez drzwi. Tego przynajmniej dowiaduje się Florence z podręcznika.
Osadzenie akcji w latach 60. daje również pretekst do popisów estetycznych. Urok dekady zostaje odwzorowany zarówno w wystroju wnętrz, jak i charakteryzacji oraz języku bohaterów. Ważną rolę odgrywa muzyka, która stanowi nie tyle tło obrazu, co wręcz integralny element osobowości postaci. Dokonujący się pod koniec filmu przeskok do lat 70. jest więc nie tylko zabiegiem ciekawym fabularnie, ale też okazją do kolejnej uczty estetycznej.
Oglądając świetną Saoirse Ronan w roli Florence, trudno nie doznać déjà vu. W końcu w zeszłorocznym "Lady Bird" również zagrała zagubioną dziewczynę u progu dorosłości, tyle że w realiach współczesnego świata. Chyba więc emocjonalny dyskomfort, poczucie niezrozumienia i nieustanne próby zdobycia akceptacji stanowią ponadczasowe problemy dojrzewających ludzi.
8/10
"Na plaży Chesil" (On Chesil Beach), reż. Dominic Cooke, Wielka Brytania 2017, dystrybutor: M2Films, premiera kinowa: 13 lipca 2018 roku.