Reklama

"Na głębinie": Zdarza się [recenzja]

Islandzki rybak Guđlaugur Friđţórsson jako jedyny z załogi przeżył zatonięcie kutra i jakimś cudem, po sześciu godzinach spędzonych w lodowatej wodzie, bez większego szwanku dopłynął do brzegu. Ta historia wydarzyła się w 1984 roku i do teraz jest miejską legendą.

Prawie wszystko w "Na głębinie" Baltasara Kormákura przypomina widzom, że oglądają "film oparty na faktach". Wiele scen, szczególnie te pokazujące niewygodę życia na kutrze, ma w sobie dokumentalną chropowatość, a opowieść poddana wyraźnej dedramatyzacji - tak, aby seansowi towarzyszyło poczucie, że prawdziwe wydarzenia nigdy do końca nie ułożą się w fabułę trzymającego w napięciu filmu gatunkowego. Pojawia się tu także najbardziej ograny chwyt stosowany w tego rodzaju kinie: wmontowane w napisy końcowe nagranie z Friđţórssonem - relikwia, świadectwo autentyczności.

Reklama

Na rzeczonym nagraniu bohater nie prezentuje się zbyt dziarsko. Ma nadwagę, twarz podstarzałego bobasa i kędziorki aniołka, mówi nieśmiało i trochę nieskładnie. Grający go Ólafur Darri Ólafsson jest bardziej kanciaty, ale wrażenie ciapowatości pozostaje - ten facet nie wygląda na kogoś o nadludzkiej wytrzymałości.

Kamera cierpliwie towarzyszy mu przez cały czas trwania filmu. Od poprzedzającej wypłynięcie na połów popijawy i pierwszych godzin spędzonych na pokładzie, przez wypełnione na zmianę zwątpieniem i eksplozjami desperacji godziny w wodzie, po dni spędzone na przepracowywaniu traumy i pobytach w ośrodkach badawczych, gdzie naukowcy próbują wyjaśnić źródło jego odporności na zimno.

Każdy z tych trzech etapów starczyłby na osobny film: dramat o równocześnie ciężkim i wesołym życiu mieszkańców Islandii, dreszczowiec w duchu "127 godzin" Danny'ego Boyle'a i opowieść o niezwykłej jednostce w stylu "Zagadki Kaspara Hausera" Wernera Herzoga (lub, jeśliby pozwolić scenarzystom popuścić wodze fantazji, "Niezniszczalnego" M. Nighta Shyamalana). Każdy z nich, streszczony w kilkanaście lub kilkadziesiąt minut, wydaje się jednak płaski i sztampowy. Szczególnie boleśnie czuć to wtedy, gdy niesiony przez fale rozbitek łamiącym się głosem próbuje podjąć rozmowę z krążącą nad nim mewą - chociaż taka scena miała miejsce w rzeczywistości, to odbiera się ją jako zdartą na śmierć kliszę z kina katastroficznego.

Przeciwwagą dla poczucia banału jest tajemnica ocalenia bohatera. "Na głębinie" ogląda się z mieszanką irytacji i ciekawości. Wraz z rozwojem akcji to pierwsze uczucie zaczyna przeważać - film konsekwentnie zmierza donikąd, jest tylko pozbawioną morału przypowieścią o woli życia. Kormákur to zdolny stylista, ale nie na tyle dobry reżyser, aby zahipnotyzować widza samą narracją. Nie stymuluje też do myślenia i dopowiadania własnych interpretacji. Koniec końców, historię rozbitka chce się podsumować mottem z "Rzeźni numer pięć" Kurta Vonneguta: "Zdarza się".

5/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Na głębinie" ("Djúpio"), reż. Baltasar Kormákur, Islandia 2012, dystrybutor: Aurora Films, premiera kinowa: 6 grudnia 2013 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy