Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł mariażu Barry'ego Jenkinsa z "Królem lwem", bo pomysł to raczej z tych szalonych. Dzisiaj jednak może zacierać ręce i triumfować, gdyż reżyser oscarowego "Moonlight" (2016) to najlepsze, co mogło się przydarzyć disneyowskiemu klasykowi. Szacunek do animacji, która wychowała niejedno pokolenie, ale jednocześnie chęć stworzenie odrębnego, niezależnego filmu. Do tego piękne, wycyzelowane w każdym szczególe wykonanie. To wszystko znalazło się w "Mufasie: Królu Lwie".
Wątpliwości miałem, i to spore. Raz, że kompletnie zawiódł mnie zrealizowany przed pięcioma laty przez Jona Favreau "Król Lew", który okazał się niczym innym, a przełożeniem w świat fotorealistycznej animacji klasycznej opowieści niemal w skali jeden do jednego. Dwa, choć Barry'ego Jenkinsa cenię już od czasów jego debiutu, kameralnego "Medicine for Melancholy" (2009), trudno było wyobrazić mi sobie akurat tego twórcę w świecie CGI. Amerykanin sam zresztą tę niepewność podbijał, przekonując że ten najbardziej komercyjny projekt w jego dotychczasowym dorobku jest jednocześnie tym najtrudniejszym. Poza tym, co tu dużo mówić, zrealizowany w połowie lat 90. "Król lew" dla mojego pokolenia, dzisiejszych czterdziestolatków, jest czymś w rodzaju świętości i nostalgicznym powrotem do czasów dzieciństwa.
Zdarzył się jednak mały cud, bo mam głębokie przekonanie, że ci, którzy ocierali łzy przed dwiema dekadami, wzruszą się i tym razem. Kluczem do tego jest odpowiedni balans pomiędzy poszanowaniem przeszłości i pierwowzoru, a chęcią wyraźnego zaznaczenia się w tym świecie. Innymi słowy - Barry Jenkins wraz ze swoją ekipą (wyróżniłbym tu przede wszystkim operatora Jamesa Laxtona) nie poszli na łatwiznę i nawet jeśli ten projekt nie przystawał do tego, co robili wcześniej, z pewnością odcisnęli na nim swoje piętno.
Już sam tytuł zapowiada, że film Jenkinsa będzie prequelem w stosunku do wyjściowej opowieści, która koncentrowała się przede wszystkim na losach Simby i jego drodze do "władzy" w królestwie zwierząt. Tutaj Simba, wraz z Nalą, także się pojawiają, a ważną bohaterką dla całej historii staje się ich pociecha Kiara. To właśnie jej, w roli tymczasowych opiekunów (skąd my to znamy?) towarzyszą dobrze znane sprzed lat postaci. Timon, Pumba oraz Rafiki, pełniący rolę narratora, gdyż cała fabuła "Mufasy" przyjmuje formę opowieści z przeszłości, jaka rozciągnięta zostaje przed żądną wrażeń Kiarą. Poznaje ona tym samym swoje dziedzictwo i niezwykłą historię lwiego dziadka. Dwie linie czasowe bardzo zręcznie się przeplatają, w czym duża zasługa scenarzysty Jeffa Nathansona, bo wcale nie jest tak, że wspomniani, a jakże lubiani przecież, bohaterowie pojawiają się tylko na początku i końcu filmu.
Gros akcji skupiona jest jednak na losach Mufasy i to stanowi najbardziej autorski wymiar nowej produkcji Disneya. A historia ta nie dość, że pomysłowa, momentami też jest prawdziwie zaskakująca. Ci z kolei, którzy lubują się w politycznych interpretacjach, powiedzieliby również, że z ducha lewicowa. Okazuje się bowiem, że w Mufasie nie płynie ani mililitr królewskiej krwi, a jest on przybłędą, w szczenięcym wieku cudem uratowanym przez rówieśnika, a jednocześnie dziedzica zwierzęcego królestwa Takę. I choć przez lwią starszyznę, okupującą głównie drzewo drzemki (piękny pomysł!) zostaje odrzucony, między lwiątkami nawiązuje się prawdziwie braterska więź. Wystawiona na próbę, kiedy w obawie o własne życie muszą uciekać do mitycznej krainy Milele. Nietrudno się domyśleć, że obok historii Mufasy, poznajemy tym samym historię Skazy - zarówno jego blizny, jak i nadania mu tego imienia - czyli głównego czarnego charakteru "Króla lwa".
Gatunkowa formuła nowego filmu zbliżona jest do tej z klasycznej animacji. Łączą się tu elementy kina przygodowego, familijnego i musicalu. I choć nie mam wątpliwości, że żadna z wplecionych w fabułę piosenek nie powtórzy raczej sukcesu chociażby utworu "Hakuna matata", brzmi to wszystko naprawdę dobrze. A w wersji oryginalnej pewnie jeszcze ciekawiej, bo głosów postaciom użyczyła cała plejada gwiazd z Madsem Mikkelsenem, Sethem Rogenem, Donaldem Gloverem czy Beyoncé na czele.
Skoro o tym mowa, film Jenkinsa rozpoczyna się od wzruszającego akcentu, jakim jest dedykacja dla niedawno zmarłego Jamesa Earla Jonesa, który podłożył głos pod Mufasę w animacji z lat 90. Nowa produkcja Disneya brzmi, ale także wygląda, bo każdy, najdrobniejszy nawet szczegół, wydaje się być dopracowany, a sekwencje walk lwów są wręcz imponujące. To był bardzo satysfakcjonujący powrót na afrykańską sawannę. Być może ośmieli on decydentów Disneya do kolejnych tak nieoczywistych połączeń.
"Mufasa: Król Lew" (Mufasa: The Lion King), reż. Barry Jenkins, USA 2024, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 20 grudnia 2024 roku.