"Mroczne cienie": Barwny mrok
Barnabas Collins zostaje przemieniony w wampira przez wiedźmę, której względy odrzucił. Po dwustu latach trumiennego więzienia zostaje jednak wykopany spod ziemi i odkrywa kontestującą system Amerykę lat siedemdziesiątych.
Trudno mi sobie wyobrazić bardziej ryzykowne połączenie niż zestawienie barokowej estetyki z barwnym eklektyzmem amerykańskiej kontrkulturowej rewolucji. Z drugiej strony, czy filmografia Tima Burtona nie zapowiadała, że taki pomysł może wpaść do głowy właśnie temu reżyserowi?
Zrealizowane przez niego "Mroczne cienie" są wielobarwną, zabawną, inteligentnie balansującą na granicy kiczu oraz artyzmu opowieścią o... wiecznej miłości.
Akcja filmu, po brzegi wypełnionego filmowymi i literackimi cytatami, rozpoczyna się w 1752 roku, kiedy rodzina Barnabasa Collinsa (Johnny Depp) postanawia rozpocząć nowe życie. Chłopak dorasta, zaczyna łamać kobiece serca i zanim spotyka swoją ukochaną, subtelną Josettę (Bella Heathcote), uwodzi też służącą Angelique (Eva Green). Cóż, z kobietami nie ma żartów. Za odrzuconą miłość płaci się sowicie. Ukochana Barnabasa w lunatycznym śnie rzuca się z urwiska, on zostaje zamieniony w wampira i na wieki zamknięty w trumnie zakopanej pod ziemią. To moment, w którym możemy zapomnieć o kostiumowym melodramacie. Nadchodzi czas na krwisty slasher.
Po dwustu latach Barnabas zostaje wykopany przez lokalnych robotników. Zabija ich kolejno gasząc wampiryczne pragnienie. Nadeszła chwila powrotu do domu. Czas przyniósł jednak zmiany - miasteczko jest rządzone przez diaboliczną Angelique. W zrujnowanej posiadłości mieszka zaś rodzina, która powinna nosić nazwisko Addams, a nie Collins. Carolyn to piętnastoletnia hippiska (Chloe Grace Moritz), która skrywa znacznie więcej tajemnic, niż inne nastolatki, mały David (Gulliver McGrath) regularnie prowadzi dysputy z duchem zmarłem matki, ich ojciec to złodziej i oszust, kuzynka Elizabeth (Michelle Pfeiffer) jest chciwą egoistką, psychiatra (Helena Bohnam-Carter) ma obsesję na punkcie wiecznej młodości, a nowojorska guwernantka Victoria (podwójna rola Belli Heathcote) jest wcieleniem fantazmatu ukochanej Barnabasa. Hippie, New Age, psychoanaliza i ludzka hipokryzja - słowa klucze używane do snucia stereotypowych historii o latach siedemdziesiątych otwierają zamki do barokowego świata wampirów i wiedźm.
To pomysł absurdalny czy groteskowy? Nie ważne, używanie obu przymiotników w kontekście twórczości Tima Burtona to komplementowanie jej istoty w najprostszy, ale pełny sposób.
Reżyser buduje dramaturgię filmu dzięki zestawieniu kontrastów i wyobcowywaniu bohaterów historii z ich własnego, oswojonego świata. W "Mrocznych cieniach" o palmę pierwszeństwa blondynki walczą z brunetkami, kobiety z mężczyznami, miłość z nienawiścią i oddanie z pożądaniem. Prościej by się nie dało, film jest jednak pełen zwrotów akcji, które trzymają widza w ciągłym, przyjemnym napięciu.
"Mroczne cienie" to też okrutna baśń rozgrywająca się w rzeczywistości - w świecie naszych filmowych, wiecznych wspomnień. Pojedynek, który toczy się między Barnabasem a Angelique jest jak ubrana w wampiryczny kostium "Wojna państwa Rose". Victoria wkracza w życie Collinsów niczym Alicja w burtonowską Krainę Czarów. Ta ostatnia została zaś zbudowana na gruzach zamku Edwarda Nożycorękiego. Reżyser cytuje samego siebie, ale nie sprawia, że widz czuje się znudzony. Udowadnia raczej, że są bajki, które można opowiadać wciąż od nowa.
8/10
---------------------------------------------------------------------------------------
"Mroczne cienie" ("Dark Shadows"), reż. Tim Burton, USA 2012, dystrybutor Warner Bros., premiera kinowa 18 maja 2012 roku.
---------------------------------------------------------------------------------------
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!