Nawet jak dla żartu wpuścisz diabła do swego domu, to on zawsze skorzysta z zaproszenia. Ta ludowa mądrość mogłaby być mottem zdumiewającego australijskiego horroru "Mów do mnie", który podbija serca widzów i krytyków filmowych na całym świecie (w przypadku horroru nie jest to normą). Słusznie. Dzieło braci Danny’ego i Michaela Philippou to najlepszy debiutancki horror od czasu "Uciekaj!" Jordana Peele’a.
Nie jest jednak "Mów do mnie" żadnym ideologicznym manifestem, jak zanurzone w wojnę rasową horrory Peele’a. Australijscy bliźniacy wyrośli bowiem z youtube’owego kanału RackaRacka, gdzie od 2013 roku mieszali komedię z horrorem. Mają w sobie luz i brak napinki internetowych streamerów sprzed ery Snapchata. Podobną drogę przeszedł zresztą tercet Radio Silence (Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett i Chad Villella), który zaczynał od internetowych pranków w klimacie kina grozy, a dziś króluje w Hollywood z dwiema częściami zarabiającego krocie "Krzyku" na koncie. Czy tak samo będzie z duetem Philippou? Po sukcesie komercyjnym (40 mln dolarów wpływów przy budżecie 4,5 mln) oraz świetnych recenzjach po premierze na prestiżowym festiwalu Sundance wszystko na to wskazuje. Film dostał już też stempel studia A24, które od lat daje nam najlepsze horrory, więc podejrzewam, że bliźniacy będą mieli roboty więcej niż Freddie Krueger w snach nastolatków.
"Mów do mnie" jest horrorem osadzonym w świecie nastolatków, którzy z różnych powodów maksymy z początku tej recenzji nie biorą sobie do serca. Jak to nie wpuszczać demona do swojego świata boomerze? Trzeba przecież nie tylko chojrakować przed rówieśnikami, ale też mieć dobre filmiki na TikToku, Snapchacie, Insta i YouTube! A co może być lepszego niż nastolatek wpadający w trans albo opętany przez demony streamer? Taką zabawę znaleźni sobie przyjaciele z liceum, którzy weszli w posiadanie porcelanowej dłoni, mającej należeć wcześniej do satanisty tudzież mordercy. Chwytając ją i wypowiadając zdanie "mów do mnie", można zaprosić na seans ducha, który wejdzie w ciało trzymającego dłoń, gdy ten powie: "pozwalam ci wejść". Trans nie może jednak trwać dłużej niż 90 sekund. Po tym czasie, według przekazów tego, który rękę nastolatkom przekazał, duch/demon zostanie w realnym świecie, nie wypuszczając ze swoich objęć duszy hosta.
Brzmi jak kolejny produkcyjniak o egzorcyzmach albo najwyżej kolejna opowieść z archiwum małżeństwa demonologów Warrenów? Bliźniacy od samego początku idą jednak w inną stronę, tworząc bardzo ciekawie zniuansowany obraz nastoletniej Mii (zjawiskowa Sophie Wilde), która nie może poradzić sobie z traumą po śmierci mamy. Ma trudne relacje z ojcem, a rodzinne ciepło odkrywa w domu swojej przyjaciółki Jade (Alexandra Jensen), której młodszy brat Riley (Joe Bird) staje się jej prawdziwie bratnią duszą. Mia podczas jednego z seansów namawia Jade, by pozwoliła bratu wejść w zabawę, co prowadzi do wypuszczenia do jej świata nie tylko ducha matki, ale również tego, który "zawsze skorzysta z zaproszenia".
Danny i Michael Philippou w przemyślany sposób łączą ze sobą wątek traumy nastolatki z klasycznie demonicznym horrorem, nie unikając przy tym obrazowego gore. Jest to świeże, elektryzujące i wywołuje ciarki na plecach, szczególnie w inteligentnie pokazanym opętaniu Mii. Również 16-letni Bird daje kawał aktorskiego popisu w wyjątkowo krwawej (jest nawet wydłubywanie oka!) sekwencji przejęcia ciała Rileya przez złego ducha.
Nie mam wątpliwości, że australijscy bliźniacy zaraz zostaną wciągnięci w hollywoodzką machinę, ale póki co widać w ich debiucie większą inspirację genialnym australijskim "Babadookiem" Jennifer Kent niż horrorami z Hollywood. Nie przez przypadek w jednym wywiadzie wskazywali również na inspirację "Egzorcystą" Williama Friedkina, gdzie ich zdaniem bohaterowie przypominali prawdziwych ludzi, a nie filmowe postacie. Tutaj jest podobnie. "Mów do mnie" jest oparty na intrygująco zbudowanej postaci Mii, która walczy z żalem po rozpadzie swojej rodziny i jej działania mogą doprowadzić do straty nowej familii, ale również drugi i trzeci plan nie jest użyty wyłącznie jako rekwizyt do wymyślnych scen śmierci. Widać to choćby w uroczym epizodzie znanej z "Władcy Pierścieni" Mirandy Otto, wcielającej się w irytująco nadopiekuńczą matkę.