"mother!" [recenzja]: Raj utracony

Jennifer Lawrence w filmie "mother!" /materiały dystrybutora

Ze świecą szukać w Hollywood drugiego autora takiego jak Darren Aronofsky. Twórca "Pi" i "Źródła" od początku kariery broni swojej niezależności. Choć kręci dla największych amerykańskich wytwórni, skutecznie unika projektów komercyjnych i ingerencji we własne, nieraz monumentalne wizje. Jednocześnie każdym kolejnym filmem wkracza w nowe rejony artyzmu, coraz bardziej narażając się na niezrozumienie. "mother!" to punkt szczytowy tej tendencji - wielkie kino zrodzone w niebanalnym umyśle, równie brawurowe, co pretensjonalne.

Już poprzednie dzieło Aronofsky’ego, "Noe: Wybrany przez Boga", podzieliło widownię. Część osób zachwyciła się ateistyczną wersją kina biblijnego spod pióra nowojorskiego reżysera, część, w tym przedstawiciele środowiska chrześcijańskiego, zareagowała oburzeniem. W "mother!" Aronofsky kontynuuje podróż po tematach absolutnych i z pewnością znów wywoła skrajne reakcje. Bo chociaż gatunkowo jego nowy film nie ma z adaptacją przypowieści o potopie nic wspólnego, okazuje się jej naturalnym przedłużeniem i rozwinięciem poruszonych tam wątków. Tyle, że w jeszcze bardziej radykalnej formie.

Reklama

Zrealizowane z rozmachem widowisko zastąpiła refleksja o stworzeniu, ubrana w strój skromnej opowieści o domu na odludziu i dwójce zakochanych ludzi - artyście (Javier Bardem) i jego muzie (Jennifer Lawrence), których pewnego wieczora odwiedza tajemniczy gość (Ed Harris). Mężczyzna przyznaje się do fascynacji twórczością poety, a ten doszukuje się w nim odpowiedzi na brak weny. Sytuacja błyskawicznie wymyka się spod kontroli, gdy do gościa dołącza żona (Michelle Pfeiffer), a po niej - dwoje skłóconych synów. Wkrótce odbudowana ze zgliszczy posiadłość staje się polem bitwy, na którym największą ofiarą jest tytułowa Matka - milcząca obserwatorka zdarzeń.

Wcielająca się w nią Jennifer Lawrence nie ma łatwego zadania. Aronofsky wszystkie wydarzenia pokazuje z jej perspektywy, niemal nie pozwalając aktorce zniknąć z kadru. Operator Matthew Libatique skupia się na twarzy Lawrence, oddając w ten sposób zarówno uwięzienie i bezradność postaci, jak i abstrakcyjną aurę prezentowanych zdarzeń. Co więcej, całość rozegrana zostaje bez choćby jednego wyjścia poza teren rezydencji zakochanych. Perspektywa się zawęża, atmosfera osaczenia zagęszcza, a reżyser powoli przekracza granice absurdu, jednego niezapowiedzianego gościa zastępując dwoma, czterema, dziesięcioma... aż do trzeciego aktu, w którym dom ostatecznie przestaje być własnością Matki. Mnożą się również symbole, często nachalne i banalne - kruchy diament, krew na posadzce, zapalony papieros, ciąża czy morderstwo.

Gdy w obłędnym trzecim akcie (czegoś takiego jeszcze w kinie nie widzieliście) wszystkie kostki domina wskakują na swoje miejsce i zaczynamy rozumieć, co właściwie chce opowiedzieć reżyser, usta układają się najpierw w wyraz rozbawienia, a później - podziwu. Rozbawienia - bo to karkołomna przejażdżka z wieloma potknięciami po drodze, podziwu - bo wymagająca niewiarygodnej odwagi i pewności siebie. Aronofsky mówi o akcie kreacji i akcie zniszczenia, o cenie stworzenia i cenie zabójstwa, o miłości i nienawiści, o wierze i bluźnierstwie. Proekologicznie zastanawia się nad tym, co zrobiliśmy z powierzonym nam światem i pesymistycznie odpowiada, co musi się stać, żebyśmy wrócili do punktu wyjścia. Jego ambicji nie da się zmierzyć ludzką skalą, możliwości ma, cóż... po ludzku ograniczone.

Dlatego też "mother!" funkcjonuje najlepiej do momentu, gdy to, co widzimy, pozostaje dla nas zagadką. Pierwsza, bardziej humorystyczna (i thrillerowa) część filmu to huragan energii - aktorskiej, wzbogaconej talentem Michelle Pfeiffer i Eda Harrisa, oraz fabularnej, lekko surrealistycznej, ale przemyślanej w każdym detalu. Druga to już istna groteska, naturalnie wynikająca z tematu i konwencji, lecz także niezamierzenie śmieszna, upstrzona całą masą fatalnych dialogów, złych decyzji montażowych i marnej charakteryzacji. Z równi pochyłej obronną ręką wychodzi jedynie Jennifer Lawrence - cicha, skupiona, kumulująca emocje - i najlepsza w karierze. Kontruje jej Bardem - karykaturalny i niewiarygodny. Na jego korzyść działa jednak fakt, że prawdopodobnie nie urodził się jeszcze aktor, który dobrze zagrałby taką rolę.

Najczęściej pojawiające się podczas seansu "mother!" uczucie to zagubienie. Dzieło Aronofsky’ego równocześnie wydaje się najgorszym i najlepszym filmem roku, irytuje i zachwyca, bawi i przeraża. Choć uważam, że twórca "Czarnego łabędzia" i "Requiem dla snu" lepszy był, gdy swoje metafory odnosił do "zwykłej, szarej" sfery profanum, a nie celował w sacrum, biję pokłony, bo po raz kolejny stworzył kino w pełni autorskie. Kino balansujące na granicy sztuki i kiczu. Kino niełatwe. O tym ostatnim najlepiej świadczy anegdota z wrocławskiego American Film Festival, gdzie jeden z widzów opuścił widownię przed końcem pokazu rzucając w stronę sali hasłem "tak umiera kino". Taka właśnie jest "mother!" - dla jednych upadek kina, dla innych jego kwintesencja. I choćby za to - nic, tylko czapki z głów.

7/10

"mother!", reż. Darren Aronofsky, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 3 listopada 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: mother!
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama