"Morderstwo w Orient Expressie" [recenzja]: ​Zabawa w detektywa

Kenneth Branagh w filmie "Morderstwo w Orient Expressie" /materiały prasowe

"Morderstwo w Orient Expressie" to jeden z najjaśniejszych punktów w dorobku mistrzyni kryminału, Agathy Christie, a od ostatniej udanej próby przeniesienia powieści na duży ekran minęło już ponad czterdzieści lat. Nic więc dziwnego, że Hollywood zdecydowało się sięgnąć po znany materiał raz jeszcze. Za kamerą stanął Kenneth Branagh, przed nią plejada gwiazd, jak Judi Dench, Johnny Depp, Michelle Pfeiffer czy Penelope Cruz. Obraz okazał się jednak dziełem kalkulacji: filmem pięknym na zewnątrz, lecz niemal pozbawionym bijącego serca.

Mimo że nominowana do sześciu Oscarów ekranizacja, autorstwa Sidneya Lumeta z 1974 roku, wciąż jeszcze nie zdążyła się zestarzeć, decyzja amerykańskich wytwórni o odkurzeniu półki z książkami Christie była jedynie kwestią czasu. Gdy chęć udziału wyraziła długa lista znanych aktorów, a za sterami projektu stanął Branagh, twórca kilku kasowych hitów ("Kopciuszek", "Thor"), jasne stało się, że producenci celują w box office’owe złoto.

W parze z potencjałem na przebój nie poszedł jednak potencjał na wybitne kino. Reżyser od początku bowiem wydaje się średnio zainteresowany samą intrygą i jej sprawcami, a bardziej - stroną wizualną swojego filmu. Przez to "Morderstwo w Orient Expressie" jest dziełem zachwycającym stylistycznie, ale nieco wyzutym z emocji.

Reklama

Taki stan rzeczy wynika najpewniej z dwóch czynników. Po pierwsze - fabułę kryminału i kształt legendarnego, finałowego zwrotu akcji zna prawie każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z nazwiskiem Poirot, o zaskoczenia i niespodzianki było więc trudno. Po drugie - Branagh, znany z zamiłowania do szekspirowskich dramatów, nie zadowolił się jedynie funkcją reżysera, lecz postanowił wcielić się także w główną rolę. I tak skupił się na oryginalnej interpretacji postaci detektywa Poirot, że zapomniał, po co mu reszta zdolnej obsady.

Jego Hercules Poirot gra tu zdecydowanie pierwsze skrzypce. Obdarzony szelmowskim uśmiechem, przesadzonym wąsem i silną potrzebą uporządkowania otaczającego świata, każdą zagadkę rozwiązuje w ramach osobistego show, kolejne przesłuchania przeprowadza w odpowiednio widowiskowej scenerii i nawet posiłki celebruje z najwyższym przywiązaniem do szczegółu. Pozostali bohaterowie natomiast przechadzają się po tytułowym Orient Expressie jako ładnie ubrane tło. W międzyczasie w jednym z przedziałów zamordowany zostaje miliarder Edward Ratchett (Depp). Okoliczności są co najmniej tajemnicze, a podejrzanych - cały tuzin. Poirot ulegając namowom przyjaciela i nadzorcy pociągu, Bouca (Tom Bateman), postanawia rozwikłać zagadkę.

By znaleźć zabójcę, detektyw wnika w losy kilkunastu przedstawicieli międzynarodowej elity, jak rosyjska Księżna Dragomiroff (Dench), brytyjska guwernantka Mary Debenham (Daisy Ridley) i niemiecki profesor Gerhard Hardman (Willem Dafoe). Każdy z bohaterów ma jednak mocne alibi, własne zasady i świetnie kłamie, o perfekcyjnym wyczuciu stylu nie wspominając. Branagh decyduje się nie uwspółcześniać powieści, akcję osadzając w latach 30. XX wieku, dzięki czemu może nadać historii charakteru "retro" i ubrać aktorów w gustowne kreacje. Dodając do tego zmysłowe zdjęcia Harisa Zambarloukosa, dbałość o światło i scenografię oraz kolorystyczne dopieszczenie kadrów, otrzymujemy wysmakowany estetycznie miks, którym nie pogardziłby ani David Fincher, ani Alfred Hitchcock. Wisienką na torcie jest olśniewająca górska sceneria, w której rozgrywa się zasadnicza część dramatu.

Jednak w odróżnieniu od wspomnianego Lumeta, Branagh stawia formę ponad treścią. Jego film zasadniczo ma być kryminałem, lecz detektywistyczna intryga nigdy nie wybija się na pierwszy plan. Nie dość, że do Orient Expressu trafiamy dopiero po niepotrzebnie rozwleczonej ekspozycji, to jeszcze od momentu popełnienia przestępstwa akcja pędzi na złamanie karku, a widz nie dostaje czasu, by emocjonalnie zaangażować się w wydarzenia. Sytuację w dużej mierze ratuje doskonała obsada, ale choć aktorzy dwoją się i troją, by wykorzystać swój czas przed kamerą, do głębokich portretów, jak u Lumeta, wciąż im daleko.

Z kolei sam Branagh stara się być tak zabawny, że początkowo przekracza granice karykatury, z czasem jednak odnajduje równowagę i staje się największą siłą swojego filmu. Jego finałowa przemowa to crème de la crème dla miłośników klasycznego aktorstwa i doskonały popis reżyserskich umiejętności inscenizacyjnych. Ostatecznie, pomimo poczucia niedosytu, "Morderstwo w Orient Expressie" dzięki żwawemu tempu i wciągającemu charakterowi zapewnia dwie godziny solidnej rozrywki. A że film Branagha, jak sugerują w finale twórcy, ma być jedynie początkiem większej kinowej serii, wiele potknięć można mu wybaczyć. Tym razem obędzie się bez Oscarów, ale nadzieja na adaptację godną Agathy Christie wciąż się tli.

6/10

"Morderstwo w Orient Expressie" (Murder on the Orient Express), reż. Kenneth Branagh, USA 2017, dystrybutor: Imperial - Cinepix, premiera kinowa: 24 listopada 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Morderstwo w Orient Expressie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy