"Moje córki krowy" [recenzja]: Siostrzyczki

Gabriela Muskała i Agata Kulesza w filmie "Moje córki krowy" /Robert Pałka / Fotos-Art /materiały dystrybutora

Marta i Kasia to jakieś życiowe nieporozumienie - chichot losu. Są siostrami, ale nie łączy ich zupełnie nic. Wychowywały się razem, ale każda z nich jest przekonana, że w biografii ich rodziny na pewno doszło do tajemniczej adopcji. Marta i Kasia bynajmniej nie są nastolatkami. Dorosłe, czterdziestoletnie kobiety, którym czasem zdarza się na siebie wpaść, bo mają wspólnych rodziców.

"Moje córki krowy" Kingi Dębskiej to historia ich wiecznych utarczek, studium ironii i egzaltacji oraz jednocześnie opowieść o bardzo silnej siostrzano-babskiej relacji, która nie ma nic wspólnego z "rodzinnym" przyzwyczajeniem. 

Siostry różnią się diametralnie nie tylko w kwestii charakteru, ale także na poziomie materialnym i zawodowym. Marta (Agata Kulesza) jest gwiazdą seriali - oper mydlanych po polsku. Traktuje tę pracę jak dobry kawałek chleba - dzięki niej jest niezależna. Sama wychowuje pełnoletnią córkę. Facetów ma gdzieś. Uważa, że nie wypada być słabym i przede wszystkim warto myśleć, co zrobić, żeby poradzić sobie w danej sytuacji. Oczywiście nie zawsze jej się to udaje.

Reklama

Kasia (Gabriela Muskała) jest nauczycielką w szkole podstawowej. Ma męża nieroba o imieniu Grzegorz (Marcin Dorociński) i nastoletniego syna. Mieszka w domu rodzinnym z rodzicami. Stawia przede wszystkim na emocje. Nigdy nie traci nadziei, choć zdarza jej się zaglądnąć do kieliszka. Nie ma w tym nic zdrożnego - Kasia po prostu wierzy w happy end. Obie panie są na swój sposób silne. W filmie Dębskiej bynajmniej nie chodzi o poszukiwania wzorca najlepszej kobiecości. Siostry ścierają się na każdym kroku, ale nikt nikomu nie ustępuje. O koncepcie histeryczki, wariatki - zapomnij. Siostry radzą sobie nawet wtedy, kiedy mierzą się z chorobą ukochanej matki i następnie ojca.

"Moje córki krowy" - drugi pełnometrażowy film Kingi Dębskiej - nie jest kolejnym dramacikiem familijnym, w którym padają okrągłe zdania i deklaracje o przywiązaniu i miłości na całe życie. Dębska napisała bardzo błyskotliwy scenariusz, w którym niektóre potyczki słowne pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny to słowny majstersztyk. I nie chodzi o ostre przekroczenia i nowatorstwo formalne. "Moje córki..." to historia klasyczna, ale piekielnie dobrze zrealizowana i przemyślana na każdym etapie pracy - od pomysłu, poprzez każdy kostium, aż do wyborów castingowych.

Mistrzostwem świata jest w tym filmie oczywiście duet Kulesza/Muskała - momentami odrobinę przerysowany, czasem bardzo emocjonalny, ale nie romantyczno-kiczowaty. Marta i Kasia razem to dynamit, choć warto zwrócić uwagę również na bardzo udane role drugoplanowe, m.in. Mariana Dziędziela w roli despotycznego tatusia oraz epizod Grzegorza w wykonaniu Marcina Dorocińskiego, którego rola po prostu zwala z nóg. Scenariusz Dębskiej żyje dzięki tak fenomenalnie dobranej obsadzie. 

Co więcej, nie ma w tej historii grama patosu. I to jest ogromny sukces Kingi Dębskiej, dla której rok 2015 był niezwykle udany. Oprócz "Moich córek..." wyreżyserowała jeszcze razem z Marią Konwicką genialny dokument "Aktorka" o Elżbiecie Czyżewskiej. 

8/10

"Moje córki krowy", reż. Kinga Dębska, Polska 2015, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 8 stycznia 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Moje córki krowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama