"Moja miłość" [recenzja]: Miłość ci wszystko wybaczy?

Kadr z filmu "Moja miłość" /materiały prasowe

"Ludzie rozstają się dokładnie z tych samych powodów, które kiedyś zbliżyły ich do siebie", twierdzi Tony, główna bohaterka "Mojej miłości". Najnowszy film francuskiej aktorki, reżyserki i scenarzystki Maïwenn to skrupulatna analiza długoletniego toksycznego związku, z bardzo dobrymi kreacjami Emmanuelle Bercot (uhnorowana nagrodą dla najlepszej aktorki na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes) i Vincenta Cassela.

W otwierającej scenie filmu Maïwenn Tony (Bercot) doznaje poważnej kontuzji kolana podczas zjazdu na nartach. Choć na pierwszy rzut oka całe zajście wygląda na nieszczęśliwy wypadek, w zachowaniu kobiety na górskim stoku można zauważyć dziwne napięcie. Czujne oko kamery Claire Mathon dostrzega pulsujące pod fasadą opanowania desperację, iskrę szaleństwa.

Ceną za pogoń za ekstremalnymi emocjami będzie dla prawniczki kilkutygodniowy pobyt sanatorium i żmudna rehabilitacja. Już podczas pierwszej rozmowy z lekarzem pada sugestia, że złamane kolano ma tu wymiar przede wszystkim symboliczny. Okres rekonwalescencji splata się bowiem z życiowym kryzysem, jakim jest dla kobiety zakończenie burzliwego związku z Giogriem (Cassel). Od tej pory narracja "Mojej miłości" przeskakiwać będzie mniej lub bardziej płynnie między fizykoterapeutycznymi zajęciami a wspomnieniami z przeszłości, układającymi się w dziesięcioletnia kronikę toksycznego związku. Szybko okazuje się, że ten sam impuls, który doprowadził bohaterkę na skraj górskiej przepaści, wcześniej popchnął ją w ramiona Giorgia - mężczyzny równie intrygującego, co nieprzewidywalnego.

Reklama

Uczucie, jakie wybucha między Tony a Giorgiem, ma w sobie coś z narkotycznego transu. Pierwsze tygodnie relacji prawniczki i kucharza to maraton odurzającej przyjemności i zabawy. Giogrio co rusz zdobywa się na romantyczne gesty, zaskakuje ukochaną spontanicznością i namiętnością, jakiej koleżanki mogą jej jedynie pozazdrościć. Chodzący ideał. Jednak im dalej w las, tym bardziej na nieskazitelnym wizerunku mężczyzny pojawiają się pęknięcia i rysy. Ona długo woli przymykać oko na mnożące się wątpliwości niż zmierzyć się z twardymi faktami. On coraz sprawniej nią manipuluje. Kłócą się coraz częściej. O pieniądze, o jego byłą dziewczynę, o niewyjaśnione sprawy sprzed lat. Romantyczna aura ulatuje, by ustąpić miejsca ciężkostrawnej psychodramie spod znaku "nienawidzą się, ale żyć bez siebie nie mogą".

Mniej więcej w tym miejscu obraz Maïwenn zaczyna wytracać emocjonalne tętno i skręcać w stronę klisz i banałów. Fabularne paliwo kończy się w połowie filmu, a twórczyni wpada w pułapkę narracyjnych pętli i nużących powtórzeń. Historia Tony mogła być intrygującym punktem wyjścia do feministycznej w duchu analizy relacji damsko-męskich, niestety zamiast tego reżyserka serwuje nam sztampową opowieść o biernej kobiecej ofierze męskiego oprawcy (obawiam się, że "Moja miłość" nie zdałaby słynnego testu Bechdel*). Wnioski, jakie przy tym wyciąga reżyserka mówiąc o emocjonalnym uzależnieniu, wydają się mało odkrywcze.

Przed popadnięciem w autoparodię ratują "Moją miłość" odtwórcy głównych ról. Cassel i Bercot łączy niesamowita ekranowa chemia, która ułatwia reżyserce przeforsowanie nawet najbardziej ogranych melodramatycznych chwytów. Aktorzy potrafią bez odrobiny fałszu wygrać wszelkie niuanse i targające swoimi bohaterami sprzeczne emocje. Trudno jednak wybaczyć Maïwenn operowanie krzywdzącymi płciowymi stereotypami i nagminne korzystanie z nazbyt czytelnych metafor. Nie kiedy pierwsza scena niosła w sobie obietnicę dużo lepszego filmu.

5/10

*test ułożony przez autorkę komiksów Alison Bechdel, używany jako wskaźnik aktywnej obecności kobiet w treściach kultury. W jego skład wchodzą trzy pytania: Czy w filmie występują przynajmniej dwie kobiety? Czy rozmawiają ze sobą? Czy rozmawiają o czymś innym niż mężczyznach?

"Moja miłość" (Mon roi), reż. Maiwenn Le Besco, Francja 2015, dystrybutor: Best Film, premiera kinowa: 15 stycznia 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama