Reklama

"Mistrzowie" [recenzja]: Nieciekawa spowiedź Mike'a Tysona

Dokument Berta Marcusa, poświęcony upadłym gwiazdom boksu, wygląda, jakby powstał na ich zamówienie.

Najciekawsi "Mistrzowie" są wtedy, kiedy skupiają się na boksie jako społecznym trendzie. Ukazując środowisko imigrantów w różnych częściach Stanów Zjednoczonych w latach 70. i 80. XX wieku, udaje się Marcusowi zarysować interesujący kontekst.

Mike Tyson, Evander Holyfield i Bernard Hopkins, głowni bohaterowie tego filmu, boksem zainteresowali się z podobnych powodów. Dorastali w rodzinach bez ojca. Zastępowała go im więc ulica, pełna wypaczonych wzorców męskości. Zanim zaczęli tłuc się z równymi sobie na ringu, rozkwasili niejeden nos i podbili niejedno oko ludziom z osiedli, na których mieszkali. Wybawieniem okazał się boks.

Reklama

Trener, zazwyczaj biały, zastępował chłopakom ojca. Do jego rad stosowali się nie tylko w czasie walki, ale też w życiu. Bokserski klub stawał się miejscem socjalizacji i asymilacji mniejszości.

Tło bokserskiego dokumentu jest ciekawe, w odróżnieniu od tego, co dzieje na nim. Film pęka, kiedy, dość szybko i na skróty, dobija do miejsca, gdy Tyson, Holyfield i Hopkins stają na gwiazdami boksu. Z zajmującej analizy i krytycznej refleksji zamienia się w laurkę, wystawioną upadłym bokserom.

Bohaterowie filmu Marcusa upadają, kiedy wydaje im się, że są niepokonani. Kolejne zwycięstwa utwierdzają ich w przekonaniu, że są nowymi bogami, z którymi nikt nie może się równać. Opuszczają treningi, eksperymentują z używkami, kobiety, które im się opierają, biorą siłą. Skandal goni skandal, porażki zaczynają się mnożyć. Przyjaciele zaczynają się od nich odwracać, nieuczciwi kontrahenci doją z nich pieniądze. Brakuje perspektyw na powrót do niedawnego życia w chwale i dostatku.

Nie udaje się Macusowi ani zindywidualizować snutych przez trójkę bohaterów opowieści, ani znaleźć w nich wspólnego mianownika, dzięki któremu symbiotycznie egzystowałyby obok siebie. Kiedy Tyson mówi, że zarabiał tak duże pieniądze, że nie wiedział, co można z nimi robić, film ociera się o najciekawszy wątek. Przez chwilę pokazuje zagubienie bohatera w sposób niesztampowy, daleki od banialuki w rodzaju "uderzająca do głowy woda sodowa". Tyson przez kilkanaście minut reprezentuje tych, którzy dokonali klasowego skoku na turbo przyspieszeniu: z warstwy najbiedniejszej na szczyt piramidy. Biletem są pieniądze, ale brak narzędzi i rozeznania w nowym środowisku nie pozwala bokserowi tam się odnaleźć. Manipulowany przez menadżerów, media i "życzliwych" popełnia kolejne głupstwa, niepomny na ich konsekwencje.

Szkoda, że Marcus porzuca ten ciekawy trop. Za szybko swojego bohatera rozgrzesza. Zbyt prędko pozwala mu na spowiedź przed kamerą, żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. Cenzuruje najtrudniejszy okres w życiu Tysona, nakazując nam jakby, że mamy o nim czym prędzej zapomnieć, a w bokserze widzieć już tylko nowego człowieka: skupionego na działalności charytatywnej, pracującego na poprawę losu innych. To właśnie przez takie podejście ma się wrażenie, że "Bokserzy" to nic więcej jak powstały na zamówienie Tysona i jego kompanów film agitacyjny.

5/10

---------------------------------------------------------------------------------------


"Mistrzowie" (Champs), reż. Bert Marcus, USA 2015, dystrybutor: Mayfly, premiera kinowa: 5 czerwca 2015 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama