"Mistrz": Dwie skrajności [recenzja]

Piotr Głowacki w scenie z filmu "Mistrz" /Robert Pałka /materiały prasowe

W dwudziestoleciu międzywojennym Tadeusz "Teddy" Pietrzykowski był odnoszącym sukcesy bokserem, wicemistrzem kraju i mistrzem Warszawy w wadze koguciej. Gdy podczas II wojny światowej trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, sport zapewnił mu przetrwanie. Tocząc kolejne pojedynki, zapewniał rozrywkę nazistowskim żołnierzom i podnosił na duchu swych współwięźniów. Historia Pietrzykowskiego wydaje się gotowym pomysłem na wielkie kino. Niestety, trudno uznać debiut Macieja Barczewskiego za udany film.

Pierwsze dwadzieścia minut "Mistrza" to sceny ukazujące codzienne i wszechobecne okrucieństwo życia w obozie koncentracyjnym. Pietrzykowski (Piotr Głowacki) z rodzinnego dworku trafia do miejsca, w którym każda chwila jest walką o przeżycie. Za dnia więźniowie są mordowani pod byle pretekstem, natomiast nocą większe grupy prowadzone są do komór gazowych. Po tym męczącym wprowadzeniu, przepełnionym brutalnością (której oko kamery nam zwykle nie oszczędza), Barczewski zaczyna wprowadzać elementy wyjęte z kina hollywoodzkiego.

Mamy przerysowanego do granic komendanta obozu (Marcin Bosak), niewinną i niemożliwą miłość dwójki młodych ludzi, jest też wyjęty z filmów o Rockym Balboa montaż treningowy. A między nimi znów okrucieństwo i powtarzająca się scena prowadzenia do komór gazowych. Rzecz w tym, że obie estetyki zupełnie do siebie nie pasują. Szczególnie że często otrzymujemy sztampę w najgorszym tego słowa znaczeniu, najbardziej doskwierającą w wątku znajomości Janka (Jan Szydłowski), podopiecznego Tadka, i pielęgniarki Helci (Marianna Pawlisz). Nie pomagają także naprawdę okropne dialogi, miejscami przywodzące na myśl "Legiony" Dariusza Gajewskiego.

Reklama

Na szczęście filmowy Pietrzykowski mówi niewiele, a rola Piotra Głowackiego opiera się przede wszystkim na jego fizyczności i przytłumionej mimice. Aktor dosłownie niesie na swoich barkach dzieło Barczewskiego. W jego grze nie ma ani jednego fałszywego gestu i często jednym spojrzeniem potrafi uratować nawet pozornie najgorszą scenę. Niestety, nie dorównują mu pozostali członkowie obsady. Albo pojawiają się dosłownie na chwilę i nie mają szans na stworzenie zapadającej w pamięci kreacji (Marian Dziędziel), albo grają w kluczu nieprzystającym do całości (wspomniany Bosak), tudzież wypadają nieprzekonująco (Szydłowski). Najbardziej boli zmarnowany potencjał wątku rapportführera Gerharda (Grzegorz Małecki), którego ewolucja wypada zupełnie niewiarygodnie.

Wydaje się, że Barczewski chciał stworzyć kino ku pokrzepieniu serc, podobne w wymowie do "Najlepszego" Łukasza Palowskiego, którego był zresztą koproducentem. Wyszła mu jednak nieznośna hybryda, przypominająca naprzemienne oglądanie "Syna Szawła" László Nemesa i "Ucieczki do zwycięstwa" Johna Hustona. Raz epatuje okrucieństwem, chwilę później patosem (którego często nie potrafi ograć, jak w okropnej scenie schwytania Helci). Nie mówię, że tak skrajnych estetyk nie można pogodzić. Jestem jednak pewien, że Barczewskiemu ta sztuka się nie udała.

3/10

"Mistrz", reż. Maciej Barczewski, Polska 2021, dystrybucja: Galapagos Films, premiera kinowa: 5 marca 2021

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mistrz 2020
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama