"Mission: Impossible - Fallout" [recenzja]: Blockbuster roku

Dla Toma Cruise'a nie ma rzeczy niemożliwych /materiały prasowe

Tom Cruise jest jak Krzysztof Ibisz - czas się dla niego zatrzymał. Chociaż od premiery pierwszej części serii "Mission: Impossible" minęły 22 lata, aktor nadal wygląda tak samo, a na ekranie cuduje jeszcze bardziej niż w 1996 roku. To dzięki niemu "Fallout" to blockbuster roku, choć chodzi w nim o to samo, co w poprzednich częściach.

Ethan Hunt znów musi ocalić ludzkość przed szaleńcami - tym razem grupą Apostołów, którzy chcą zdetonować ładunki nuklearne (przywódcę poznaliśmy w "piątce"). Komentarz do tego, o czym czytamy w gazetach? Przestrzeżenie przed niebezpieczeństwem? Wolne żarty. To rozrywka najczystszej próby, która nijak ma się do rzeczywistości.

No może poza tym, że na planie Tom Cruise miał wypadek, a ta scena znalazła się w filmie. Kiedy w Londynie przeskakiwał z dachu jednego budynku na kolejny, upadł. Skręcił kostkę, co wstrzymało produkcję na osiem tygodni, ale nie powstrzymało aktora przed wykonaniem reszty numerów kaskaderskich na własną rękę, na co się uparł. Ćwiczył przez rok i osiągnął sukces. Choć jest pod sześćdziesiątkę, w filmie przelatuje przez samochody, wypada z helikoptera, wspina się po skalistym urwisku i naparza się z całą chmarą tych, którzy chcą zniszczyć świat. Nie ma taryfy ulgowej.

Reklama

I właśnie dlatego "Fallout" jest filmem tak spełnionym. Dzięki determinacji Cruise’a reżyser Christopher McQuarrie nie musiał ciąć ujęć, a w efekcie posiłkować się modnym w kinie tego typu szarpanym montażem. Tu możemy nacieszyć się długimi jazdami kamery, która ściga bohatera niezależnie od tego, czy gna na motorze historycznymi uliczkami Paryża, czy skacze z budowli na budowlę w stolicy Wielkiej Brytanii. I chociaż świat przedstawiony w tym filmie przeczy prawu Newtona o grawitacji, jak i wszelkim regułom prawdopodobieństwa (łazienka klubu, w którym bawi się tysięczny tłum, jest pusta, gdy wchodzi doń Cruise z ekipą), to paradoksalnie "Fallout" staje się odtrutką na zalew filmów superbohaterskich i kolejnych spin-offów "Gwiezdnych wojen", których fundamentem jest CGI. Tu efektów specjalnych jest zdecydowanie mniej niż w poprzednich częściach.

Choć akurat do "Gwiezdnych wojen" jest mu blisko za sprawą producenta J.J. Abramsa. W "Fallout" oglądamy starcie helikopterów w górach Kaszmiru, które wygląda jakby żywcem przeniesiono je z "Przebudzenia mocy" wyreżyserowanego przez Abramsa, gdzie naprzeciwko siebie stawały statki kosmiczne. I wcale nie jest ono mniej spektakularne. Nawiązań i puszczonych do widza oczek jest zresztą więcej. Fenomenalna jest zwłaszcza metamorfoza Henry’ego Cavilla, aktora, który ma na koncie rolę Supermana. Jego bohater w pewnym momencie zamienia się fizycznie w jednego z największych wrogów Batmana, a nam trudno powstrzymać uśmiech.

"Fallout" z wywoływaniem emocji nie ma zresztą najmniejszego problemu. Świadomość popkultury, wyczucie trendów kina szpiegowskiego, a także odpowiedni dystans, którym wykazali się realizatorzy, wystarczają, żebyśmy przesiedzieli w kinie dwie i pół godziny z bananem na twarzy, rozdziawionymi oczami i przyspieszonym pulsem serca. Dla twórców "Mission: Impossible - Fallout" nie ma rzeczy niemożliwych.

8/10

"Mission: Impossible - Fallout", reż. Christopher McQuarrie, USA 2018, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 10 sierpnia 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy