Filmowa adaptacja "Minecrafta" to przedziwne dzieło. Niby chce celebrować dziecięcą kreatywność i wyobraźnię, ale twórców bardziej interesuje kryzys wieku średniego starszych bohaterów. Ich rozterki podają jednak w tak infantylnej formie, że nie sposób się nimi przejąć. Tak oto powstał film, który starszych widzów nie zaangażuje, a młodszych zainteresuje na chwilę z racji obecności znanych z gier wideo postaci.
Początek to narracyjny koszmar, bo wstęp otrzymujemy aż trzy razy. Najpierw poznajemy Steve'a (Jack Black), który za dzieciaka chciał szukać skarbów w kopalni. O niezrealizowanym marzeniu przypomina sobie podczas przerwy obiadowej w pracy, już jako dorosły mężczyzna. Łapie więc za kilof i biegnie kopać. I co za szczęście, zaraz znajduje artefakt, który przenosi go do Nadziemia — fantastycznej i kolorowej krainy, w której wszystko jest kwadratowe. Tutaj może oddać się wiecznej zabawie i radości tworzenia. Przynajmniej do czasu pojawienia się straszliwego zagrożenia.
Pamiętacie czołówki kreskówek z lat 80. i 90. XX wieku? W niecałą minutę streszczały one, o czym opowiada dana bajka. Tak, żeby nowi odbiorcy nie czuli się zagubieni. "Oto piątka młodych ludzi, mają magiczne pierścienie, gdy połączą ich moce, wzywają Kapitana Planetę, a ten walczy ze złem i segreguje śmieci" - i wszystko jasne. Początek "Minecrafta" to właśnie taka czołówka, tylko rozwleczona do granic wytrzymałości. Nie pomaga komediowa ekspresja Blacka ani absurdalne poczucie humoru stojącego za kamerą Jareda Hessa (twórcy m.in. "Napoleona Wybuchowca"). Przedstawienie Steve'a oraz zasad kierujących Nadziemiem wypada wyjątkowo pokracznie. Jeśli w ciągu pierwszych dziesięciu minut z ekranu, prezentującego pozornie fantastyczny i kipiący kreatywnością świat, wylewa się nuda, nie jest dobrze.
Wtem wracamy na Ziemię, a twórcy raczą nas... kolejną ekspozycją. Tym razem poznajemy Garretta "Śmieciarza" Garrisona (Jason Momoa), typa, który za nastolatka był mistrzem gier wideo i teraz stara się jechać na oparach dawnej sławy. To duże dziecko, które nie odnalazło się w świecie dorosłych, ale stara się wmówić wszystkim, a w szczególności sobie, że wszystko jest ok. I gdy Garretta przedstawi się już milionom widzów, lecimy do... jeszcze jednej ekspozycji. Bo na scenę wchodzi nastoletni Henry (Sebastian Eugene Hansen), który wraz ze starszą siostrą Natalie (Emma Myers) przeprowadza się do miasteczka Chuglass, zamieszkanego kiedyś przez Steve'a. Chłopak ma głowę pełną pomysłów, za które czekają go jedynie szykany ze strony rówieśników i bura od nauczycieli. Za swojego mentora obiera więc Śmieciarza.
Wraz z trzema głównymi bohaterami filmu poznajemy też jego pierwszy poważny problem. Mianowicie, o czym on opowiada? O Stevie i Garretcie, dwóch starych chłopach, którzy nie potrafią dorosnąć? Czy o Henrym, nastolatku, który musi walczyć, aby nie zaniedbać swojej kreatywności, oraz dogadać się z nadopiekuńczą siostrą? Reżyser najlepiej czuje się w historii nastolatka. Wątek Garretta szybko robi się wtórny. Humor w jego scenach jest oparty na powtarzającym się schemacie. Pojawia się mniejszy lub większy problem. Garrett konfrontuje się z nim, werbalnie podkreślając swoje męstwo, po czym leci prosto na głupi ryj. Może bawi to na początku, ale dowcip powtarzany po sto razy w końcu przestaje śmieszyć.
Tymczasem epizod Henry'ego w nowej szkole to komediowe złoto, a "Minecraft" łapie na kilka minut trochę życia. Mamy barwnych nauczycieli/przegrywów życiowych z fenomenalną Jennifer Coolidge w roli pani wicedyrektor, która dzieli się z uczniami zbyt wieloma szczegółami dotyczącymi swojego życia prywatnego. A potem Henry buduje jet pack w czasie przerwy, a pierwszy lot kończy się dość spektakularnie. Chciałbym zobaczyć cały film o tym małym wynalazcy i jego szkolnych perypetiach. I tutaj objawia się kolejna smutna prawda — najlepsze sceny w filmie "Minecraft", to te poza światem gry.
Narzekam, że wstęp filmu trwa za długo, tymczasem już połowa recenzji ze mną, a ja dopiero przechodzę do sedna fabuły. Niestety, trochę nie ma o czym pisać. Gdy bohaterowie, do których dołącza jeszcze agentka nieruchomości Dawn (Danielle Brooks, na którą ewidentnie nie ma pomysłu), trafiają do Nadziemia, wszystko siada. Twórcy popełniają bowiem podstawowy błąd filmowych adaptacji gier wideo. Starają się przenieść specyfikę rozgrywki na ekran. To nigdy się nie udaje. Tak jest i tym razem. Pozostają dowcipy pisane na jedno kopyto, okropnie wyglądający świat wygenerowany w komputerze i rewia easter eggów, obok których osoby nigdy niegrające w "Minecrafta" przejdą obojętnie. Wszystko to w ramach serii następujących po sobie scenek, udających ciągłość fabularną.
W tym bałaganie gubią się historia i relacje między bohaterami. Problemy Henry'ego i Natalie rozwiązują się w trakcie jednego dialogu. Podobnie ma się sytuacja w wypadku Steve'a i Garretta. I tak, wiem, że to film skierowany przede wszystkim do młodszych odbiorców. Nie oczekuję po nim skomplikowanych portretów psychologicznych i wielowątkowej fabuły z narracyjnymi akrobacjami. Nie oznacza to jednak, że mogę wybaczyć brak dobrze opowiedzianej historii. Ta właściwie nie istnieje, mamy skakanie między lokacjami znanymi z gry. Kolejny powszechny błąd adaptacji — jak najwięcej easter eggów, co z tego, że bez sensu. Nie rozumiem też, dlaczego Henry schodzi w pewnym momencie na dalszy plan, a twórcy skupiają się przede wszystkim na Garretcie i Stevie. Chłopaki fundują sobie i widzom "Bezdroża" ery TikToka. Nie wiem, do kogo miały trafić ich zmagania z kryzysem wieku średniego.
Realizacja także nie powala. Oczywiście, growy "Minecraft" nigdy nie stał piękną grafiką. Niemniej, ten filmowy jest po prostu brzydki i brakuje w nim magii. O tej jesteśmy zapewniani podczas kolejnych deklaratywnych dialogów. Szkoda, że nikt nie wpadł na inny pomysł, by oczarować nas do kwadratowym światem.
"Minecraft: Film" to adaptacja nakręcona po linii najmniejszego oporu. Na osłodę pozostają krótkie momenty szkolne i świetny epizod Coolidge. Niestety, zabrakło pomysłów: jak przenieść specyfikę gry na duży ekran, jak zrobić z tego ciekawą historię, która zadowoli i fanów, i osoby niezaznajomione z cyfrowym oryginałem. Szkoda aktorów, którzy nawet się starają — poza Momoą, jak zawsze usilnie starającym się być najzabawniejszym typem w pokoju. Szkoda reżysera, który nigdy nie powtórzył sukcesu "Napoleona Wybuchowca". Szkoda, że wszystko wskazuje na to, iż "Minecraft: Film" naprawdę dobrze zarobi — bo idzie z tym niebezpieczeństwo, że w przyszłości zobaczymy więcej podobnych produkcji. Takich, które niby chcą mówić, jak ważną rolę w naszym życiu odkrywają wyobraźnia i kreatywność, ale same nimi nie grzeszą.
4/10
"Minecraft: Film" (A Minecraft Movie), reż. Jared Hess, USA/Szwecja 2025, dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska, premiera kinowa: 4 kwietnia 2025 roku