"Manglehorn" [recenzja]: Krok dalej od starości i samotności
Al Pacino pięknie mówi w wywiadach o starości i spełnieniu. O tym, jak trudno jest dostać rolę, będąc aktorem w podeszłym wieku, o schematach w obsadzaniu tak zwanych znanych twarzy - nie po warunkach, ale po wizerunku, o tym, jak nieeksploatowany aktor na starość może zdziczeć. Rola w "Manglehorn" miała korespondować z jego wypowiedziami.
Reżyser filmu, David Gordon Green ma niewątpliwy talent do oryginalnego przedstawiania ogranych twarzy. W "Joe" wykrzesał aktorski ogień z Nicolasa Cage’a, w "Drodze przez teksas" w nieoczywisty sposób poprowadził Paula Rudda. Dawało to nadzieję na popis Pacino, który zderzy w tej kreacji scenariusz z własnymi doświadczeniami. Tak się jednak nie stało.
Tytułowy Manglehorn to starszy pan wyjęty z koszmarnych snów konserwatywnych Polaków o starych kawalerach. Zdziczały, ekscentryczny, z kotem u boku. Wystarczy na niego spojrzeć, by pomyśleć - tak właśnie nie chcę skończyć. Dojmująca samotność daje się bohaterowi coraz bardziej we znaki. Jest wodą na młyn jego socjopatii, utrudnia zawiązanie relacji z synem, który od dawna traktuje ojca jako zło konieczne. Mężczyznę, którym wypadałoby się zaopiekować, ale to przecież jego wina, że jest taki dziki i nieprzystępny.
Jako wiwisekcja jednostki w podeszłym wieku zapowiada się "Manglehorn" zacnie. Dwa słowa na s (starość i samotność), które wywołują gęsią skórkę na ciele współczesnego człowieka, zyskują tu intrygujące oblicze tytułowego bohatera o fizjonomii Pacino. Każdy z nas zna takie osoby z własnego podwórka. Mamy przecież zdziczałych sąsiadkę czy wujka, którzy dawno już odkleili się od rzeczywistości. Na co dzień nieznośni, antypatyczni, odburkujący nieuprzejmie na rzucone im "dzień dobry", przejawiają przedziwne zainteresowanie właśnie kotem czy psem. Co siedzi w ich głowach? Dlaczego stracili szacunek do ludzi? Jak zapędzili się w ten dziwny umysłowy kozi róg?
To pytania, które Green niewątpliwie sobie postawił, ale udzielone przez niego odpowiedzi w żaden sposób nie satysfakcjonują. Nie są w stanie wyjść poza stereotyp, powielają kulturowe klisze, utwierdzają społeczne o starszych-samotnych wyobrażenia. Manglehorn kiedyś był kobieciarzem. Przystojny, wygadany, z łatwością przeprowadzał konkwistę kobiecych ciał i serc. Utwierdzony w niebezpiecznym przekonaniu, że tak będzie już zawsze, naciął się w końcu, dokonał złego wyboru, rezygnując z miłości kobiety, którą sam kochał. I jak w najgorszych romantycznych komediach spadła na niego kara. Niczym w kodeksie Hammurabiego: oko za oko, samotność za odrzucenie miłości. Z konsekwencjami złej decyzji nie może się uporać przez lata. Czy naprawdę Green wierzy, że scenariusz życia jest aż tak prosty? Że jedno potknięcie uniemożliwia późniejsze powstanie? Ale też, że na miłość nigdy nie jest za późno?
Chyba nie do końca, czego sugestią oniryczne sceny, którymi ten film jest przeplatany. Jednak aria operowa w banku czy miąższ arbuzów w wypadku samochodowym jeszcze bardziej odrealniają "Manglehorna" i przypominają o umowności przedstawionego świata. Dają raczej poczucie, że to wszystko, co się w ekranowym uniwersum dzieje, to tylko zły sen, z którego bohater zaraz się obudzi. I powróci do rzeczywistości, w której w wypadkach samochodowych leje się krew, arie wyśpiewywane są w operze, a aktorzy w podeszłym wieku obsadzani po wizerunku. Samotność-starość ma zaś skomplikowaną, wielopłaszczyznową genezę, budowę i strukturę. I nie sposób jej zrozumieć ani się do niej zbliżyć. "Manglehorn" to raczej krok oddalający od niej.
4/10
"Manglehorn", reż David Gordon Green, USA 2014, dystrybutor: Gutek Film, premiera kinowa: 26 czerwca 2015