"Lucy" [recenzja]: Jestem Boginią
"Nikita" + "Akira" = "Lucy". W swoim najnowszym filmie Luc Besson łączy fascynację twardymi dziewczynami z wątkami z klasycznego cyberpunkowego anime Katsuhiro Otomo. Efektem jest nie do końca udana, ale wybuchowa mieszanka überpulpowej sensacji z psuedofilozoficznym s-f.
Lucy (Scarlett Johansson), amerykańska dziewczyna imprezująca w Azji, w wyniku pechowego zbiegu okoliczności przyjmuje ogromną dawkę narkotyku, który zwiększa możliwości ludzkiego mózgu. Dzięki niemu uczy się kontrolować swój metabolizm i zaczyna postrzegać otaczający ją świat nie jako pełen kolorów i kształtów chaos, tylko zbiór danych.
Lucy staje się realizacją fantazji zwolenników transhumanizmu o przekraczaniu człowieczeństwa za pomocą nauki, o osiągnięciu wyższego poziomu świadomości i byciu nieśmiertelnym.
Tak jak i w innych historiach tego typu - wspomnianym "Akirze" czy "Jestem Bogiem" Neila Burgera - fascynacja nowymi możliwościami równoważona jest wizjami skutków ubocznych. Bohaterka uzależnia się od narkotyku, a jej ciało zaczyna ulegać stopniowemu rozpadowi. Pluje zębami jak bokser w ostatniej rundzie, a chmury komórek opuszczają jej organizm niczym szczury uciekające z tonącego okrętu. Jeśli jednak w kinie s-f stopniowe odrzucanie człowieczeństwa jest często tożsame z degradacją, to problemy Lucy wydają się być jedynie higienicznej natury - są przeszkodami na drodze ku wspaniałemu celowi.
O tym wszystkim Besson opowiada językiem wysokooktanowego kina akcji. Lucy, chociaż posiada nadludzki intelekt, jest też obdarzona niezwykłą sprawnością fizyczną, którą wykorzystuje do eksterminowania winnych jej przemiany gangsterów. Z czasem zyskuje umiejętność telekinezy, co również przynosi spektakularne efekty. Sceny walki są wspaniale wyreżyserowane i zmontowane, to momenty, w których widać, że Besson - twórca niestety o klasę gorszy niż dwie dekady temu - zachował jeszcze trochę zapasów energii, że wciąż czuje popkulturę. Film dodatkowo dynamizują mające nowofalowy rodowód plansze, które w procentach podają rozwój zdolności Lucy. Zegar tyka, temperatura rośnie.
Trudno tylko stwierdzić, czemu służą kontrapunktujące strzelaniny monologi, w czasie których bohaterowie - Lucy oraz zainteresowany jej przypadkiem profesor Norman (Morgan Freeman) - cytują Wikipedię i wyjaśniają meandry akcji. Jeśli to meta-żart z naukowych ambicji fantastyki, to nie jest on śmieszny. Jeśli to chęć wzniesienia "Lucy" na wyższy intelektualny poziom, to trafia ona w próżnię, ponieważ pomysł wyjściowy filmu jest tak prosty, że dałoby radę streścić go za pomocą jakiegoś lakonicznego hasła promocyjnego.
Kiedy te wszystkie mądrości wygłasza Lucy, jest to jeszcze do zniesienia - charyzma i inteligencja Johansson pozwalają tchnąć życie w nawet najbardziej papierowe kwestie. Kiedy jednak bierze się za to Norman, trudno powstrzymać zgrzytanie zębami - za każdy razem gdy Freeman wciela się w mówiącego obleśnie ciepłym głosem mędrca, gdzieś na świecie Kendall Jones zabija jednorożca.
Przed śmiesznością bronią Bessona jego bezczelność i naiwność. Francuski reżyser nie tylko każe bohaterom mówić o ewolucji, rewolucji i odkrywaniu tajemnic Wszechświata, ale bez żenady pokazuje dokonywane przez Lucy cuda, w tym jej podróże w czasie, które prowadzą ją wreszcie do spotkania z protoplastą homo sapiens. Współczesne kino pełne jest tandeciarzy, ale nie każdy jest na tyle szalony, aby obsadzić ubraną w czarną sukienkę Scarlett Johansson w roli monolitu z "2001: Odysei kosmicznej".
6,5/10
---------------------------------------------------------------------------------------
"Lucy", reż. Luc Besson, USA, Francja 2014, dystrybucja: UIP, premiera kinowa: 15 sierpnia 2014 roku.
--------------------------------------------------------------------------------------
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!