"Lolo" [recenzja]: Przypowieść o synku

Gwiazdy filmu "Lolo" /David Koskas /materiały dystrybutora

Początek filmu - wakacyjny wyjazd najlepszych przyjaciółek na południe Francji. Basen, plaża, dobre jedzenie i trochę plotek na temat lokalnych mężczyzn. Panie z Paryża ewidentnie wykorzystują swój status społeczny do tego, żeby "wyrywać" panów z prowincji. Nie wygląda to zbyt dobrze i jak najbardziej wpisuje się w typowo klasowe schematy, ale nikt nie może się przed tym powstrzymać. I tak rodzi się miłość.

Julie Delpy po raz kolejny reżyseruje komedię romantyczną, w której nie chodzi tylko i wyłącznie o serduszka i całusy w świetle księżyca. Po "Dwóch dniach w Paryżu" i "Dwóch dniach w Nowym Jorku" ta jedna z najważniejszych francuskich aktorek drugiej połowy XX wieku stała się kimś w rodzaju ekspertki od ironicznych dysput zakochanych w sobie par. 

I tym razem Delpy gra w swoim filmie. Wciela się w postać Wioletty - pańci z Paryża, która pracuje w świecie mody. Na swoich pokazach gości m.in. Karla Lagerfelda. Skończyła już 40 lat, wychowała samotnie syna i ma za sobą kilka dłuższych związków, ale tak naprawdę żaden nie był udany. W trakcie wakacji poznaje Jeana-René Gravesa (Dany Boon) - nudnego informatyka, który nie widzi nic złego w tym, żeby założyć skarpetki do sandałów. Na południu Francji Wioletta nie zwraca na to uwagi - liczy się namiętność. Sytuacja zmienia się po powrocie do Paryża. Nie chodzi już nawet o kwestie estetyczne czy też złą lokalizację mieszkania. Problemem staje się Lolo (Vincent Lacoste) - synuś mamusi, student Akademii Sztuki Pięknych, malarz, lekkoduch i zazdrośnik.

Reklama

Epizod paryski w "Lolo" to tak naprawdę studium walki między synkiem a nowym partnerem mamusi. Niby dość przewidywalny wątek, ale jednak w filmie Delpy zostają przekroczone wszystkie granice. Na początku jest bardzo zabawnie, później niebezpiecznie, a na końcu wręcz psychopatycznie. W mgnieniu oka komedia romantyczna zamienia się w "film wojenny", w którym łamanie ręki jest czymś oczywistym. Zły charakter ma tajemniczy zeszyt, w którym rysuje swoje ofiary itd. Delpy bardzo zgrabnie obśmiewa i bawi się tą konwencją, choć w pewnym momencie naiwność Jeana-Rene staje się już nie do zniesienia. Jednocześnie nie do końca wiadomo, dlaczego Lolo jest aż tak zatwardziały. Śniadanie u mamy i piękny apartament w sercu Paryża to coś, o co warto walczyć, ale bez przesady. 

"Lolo" zawodzi pod względem stereotypizacji związanej z marzeniami kobiet po 40-tce. Niby wszystko jest utrzymane w ironicznym sosie paryskiej bohemy, ale jednak te niezależne pańcie z dużym kontem w banku marzą tylko o wielkiej miłości. Delpy broni się rękami i nogami przed kliszą, wykorzystując do tego m.in. wątek przyjaciółki Wioletty, Ariane (Karin Viard), ale koniec końców powtarza klasyczne schematy miłości aż po grób. Trudno nie zauważyć też, że lubi paryskie salony. Niby je obśmiewa, podobnie jak nierówności społeczne, ale tak naprawdę w Paryżu z jej wyobrażeń nie ma żadnego zróżnicowania. Wszyscy są praktycznie od linijki - tak jakby współczesna Francja była krainą szczęśliwości. W "Lolo" istnieje tylko centrum - "suburbia" to pieśń przeszłości. To spojrzenie jest bardzo naiwne. Podobnie zresztą jak postać syna-psychopaty, któremu przecież wszystko wolno, bo jest artystą, a rzecz dzieje się w Paryżu.

6/10

"Lolo", reż. Julie Delpy, Francja 2015, dystrybutor: Kio Świat, premiera kinowa: 24 czerwca 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lolo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy