Reklama

Lodołamacze i sianokosy

"Cisza", reż. Baran Bo Odar, Niemcy 2011, dystrybutor: Vivarto, premiera kinowa: 9 września 2011

Sierpień minął mi pod znakiem kryminałów. Tkwiąc w pociągach rozmaitych relacji postanowiłem wreszcie zapoznać się z sagą o Kurcie Wallanderze. Kilka dni temu z żalem odłożyłem ostatni tom perypetii funkcjonariusza z Ystad. Idąc do kina na "Ciszę" miałem nadzieję na zapełnienie nieprzyjemnej pustki po bohaterze, który towarzyszył mi nieprzerwanie przez cały miesiąc.

Podobna strategia sprawdziła się już jakiś czas temu, kiedy żegnając się z innym przebiegłym detektywem, sięgnąłem po serial "The Killing". Adaptowana z duńskiego pierwowzoru opowieść o śledztwie prowadzonym przez detektyw Sarę Linden wyposażona była w podobną ilość chłodu i egzystencjalnego zwątpienia co perypetie Wallandera. Jednocześnie format serialu pozwalał, podobnie jak książka, zżyć się z bohaterką i sukcesywnie odkrywać kolejne aspekty jej charakteru.

Reklama

Film bardzo rzadko pozwala na wytworzenie takiej więzi. Możemy wracać do naszych ulubionych postaci, ale na pytanie: "co nowego?" - zamiast kolejnego odcinka usłyszymy tę samą, znaną od podszewki opowieść.

Sęk w tym, że "Cisza" rozczarowuje nie dlatego, że widz, podobnie jak ja, mógłby po nią sięgnąć wiedziony sentymentem za porzuconym bohaterem powieści kryminalnych, ale dlatego, że twórcy zdawali się przeczuwać taką tendencję. W związku z tym, postanowili zapalić bogu świecę, a diabłu dać ogarek. Film Barana Bo Odara łączy w sobie zbyt wiele sprzecznych ambicji, które autorowi z trudem udaje się połączyć. Mamy tu więc uzasadnione pretensje do analizy społecznej, która występuje w każdym szanującym się kryminale, do stworzenia interesujących, wielopłaszczyznowych charakterystyk i utrzymania napięcia. Wisienką na torcie ma być jeszcze parabolizująca przypowieść o winie i karze. A to wszystko w 120 minut.

Zadanie wykonalne, co potwierdza liczba znakomitych kryminałów powstałych według tej recepty, ale Baranowi Bo Odarowi brakuje zdolności syntezy, którą wykazuje choćby Baltasar Kormakur, który zekranizował powieść swojego rodaka Arnaldura Indridasona "W bagnie". Stąd, w "Ciszę" bardzo trudno się zaangażować. W filmie pojawia się sporo potencjalnie bardzo interesujących postaci: emerytowanego detektywa z długim stażem, obsesyjnie powracającego do sprawy sprzed lat; zwichrowanego i lekko autystycznego potencjalnego geniusza przepracowującego traumę po zmarłej żonie (znakomita scena w domu bohatera!) i brzemienną policjantkę, wykazującą ogromny poziom empatii wobec kolegów i przesłuchiwanych. Problem w tym, że żadna z nich nie ma tutaj czasu i miejsca by odetchnąć, żeby te rozbudowane charakterystyki oderwały się od papieru i zaczęły żyć. A bez tego, wszystko sprawia wrażenie dziwnych, kiepsko uzasadnionych udziwnień.

Jednocześnie w "Ciszy" równie ważnymi postaciami co detektywi, są rodziny ofiar, sprawcy i... rodziny sprawców. Całkiem niezły tłumek opleciony wokół zbrodni sprzed lat i jej wiernego, współczesnego odtworzenia. Jeśli dodamy do tego fakt, że reżyser uporczywie sugeruje, że powinniśmy również krajobraz traktować jako bohatera, to otrzymujemy misz-masz, który w tej formule nie bardzo chce pracować.

A szkoda, bo pomijając lekką niemiecką toporność filmu, przywołującego na myśl telewizyjną serię "Tatort" (charakteryzacja bohaterów za młodu - sic!), bohaterowie "Ciszy" i skąpane w lekkim słońcu kłosy mogły być miłą odmianą od skandynawskich chłodów. Do tego zabrakło jednak albo metrażu (który mógłby zaoferować format serialu), albo bardziej powściągliwego reżysera.

5/10


Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy