"Linia życia" [recenzja]: Reanimatorzy
Śmierć - ostateczna granica. Zuchwali studenci medycyny postanawiają ją przekroczyć i jeden po drugim pozwalają się zabić, aby chwilę potem zostać przywróconymi do życia, bogatsi o jakże unikatowe doświadczenia.
"Linia życia" Nielsa Ardena Opleva jest remakiem horroru Joela Schumachera z 1990 roku, filmu dalekiego od wybitności, ale wciąż potrafiącego dostarczyć sporo godziwej rozrywki. Trzeba dodać: stereotypowym remakiem. Takim, który przypomina koślawą kalkę. Który krok po kroku trwoni jednak wszystko to, co jest w oryginale wartościowe. I który nakazuje powtarzać frazesy o bezdusznej komercyjnej machinie, pogłębiającym się upadku kina i rychłym końcu świata.
Tak jak w pierwowzorze, mamy galerię barwnych postaci, dandysów, ryzykantów i desperatów, tak w nowej wersji śledzimy dramatyczne perypetie ludzi ze stocka, będącymi płaskimi reprezentacjami pewnych typów osobowości. Nawet Ellen Page - wcielającej się w rolę udręczonej dziewczyny, dla której wycieczka na drugą stronę jest sprawą osobistą - nie udaje się stworzyć pełnowymiarowej bohaterki: jej dziewczęca kruchość nabiera nagle odpychającego melodramatycznego rysu.
Doświadczywszy śmierci, bohaterowie zaczynają być nękani przez cienie dawnych win i tragedii; wobec ich terminalnej sztampowości trudno jednak przejąć się tymi zmaganiami. W teorii filmowi powinno pomóc osadzenie ich w społeczno-ekonomicznym kontekście - część z nich poddaje się zabiegowi, bo poprawia on działanie mózgu, co jest niezwykle przydatne podczas nauki do egzaminów i walki o posadę lekarza - ale w praktyce wątek ten szybko zmienia się w tani żart. Wiadomo: studenci zrobią wszystko, aby zdać. Wypiją zgrzewkę napojów energetycznych, wciągną kreskę, zaliczą dosłowny zgon.
Jeśli warstwa, powiedzmy, obyczajowa jest tutaj po prostu miałka, to część fantastyczna ciąży w stronę absolutnego dna. To punkt, w którym remake najbardziej różni się od filmu Schumachera, barokowo przegiętego, równie kiczowatego, co piekielnie sugestywnego. W nowej "Linii życia" pośmiertne odloty z reguły przybierają formę typowych retrospekcji, napędzanych przez płynne ruchy kamery i "onirycznie" rozmytych, a sceny grozy składają się z samych gatunkowych klisz, które serwowane są bez jakiejkolwiek stylistycznej sprawności.
Upiorna dziewczynka? Popsute radio, z którego płynie nawiedzona melodia? Żywy trup o zmasakrowanej twarzy? Widmowe kształty odznaczające się na pościeli i prysznicowej zasłonie? Nie ma sensu oglądać tych strachów z second-handu, skoro w kinach nadal grasuje "To".
2/10
"Linia życia" (Flatliners), reż. Niels Arden Oplev, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 29 września 2017 roku.