"Legion samobójców. The Suicide Squad": Rekin, szczurołapka i morze flaków [recenzja]

Kadr z filmu "Legion samobójców. The Suicide Squad" /materiały prasowe

"Legion samobójców" Davida Ayera funkcjonuje dziś jako synonim zgubnego wpływu wytwórni na dzieło filmowe. Przerażone złymi wynikami finansowymi i recenzjami pomyłki, jaką był "Batman V. Superman: Świt sprawiedliwości", studio zdecydowało się w ostatniej chwili odebrać reżyserowi przygody złoczyńców z DC Comics i przemontować je, by były bliższe m.in. marvelowym "Strażnikom Galaktyki" Jamesa Gunna. Do pozbawionej barw ulicznej gangsterki Ayera nagle dodano kolorowe napisy, hurtową ilość szlagierów muzycznych, dokręcono także kilka w teorii rozluźniających scen.

Efektem był potworek, który uwydatniał wady podejścia reżysera i studia. Uwierzenie w więź rodzącą się między przymusowymi członkami samobójczej misji było niemal niemożliwe. Z kolei władze Warner Bros. błędnie odczytały sukces "Strażników Galaktyki", który leżał przede wszystkim nie w warstwie formalnej, a treści sprawiającej, że publiczność pokochała kosmicznego szopa i ciągle przedstawiające się drzewo. Nic dziwnego, że gdy Gunn w nieprzyjemnych okolicznościach pożegnał się na chwilę ze studiem Marvela, władze Warnera zaraz zaproponowały mu realizację dowolnego komiksu DC Comics. Co zaskakujące, wybrał on właśnie "Legion samobójców".

Reklama

Jego film nie jest w żadnym razie sequelem porażki podpisanej przez Ayera. To osobne dzieło, nienawiązujące w żaden sposób do szerszego uniwersum opartego na własności intelektualnej DC Comics. Niemniej w historii grupki złoczyńców, którzy zostają zesłani z tajną misją na wyspę w Ameryce Południowej, znajdziemy kilka znajomych twarzy. Tyle że tym razem wszystko działa. Grany przez Joela Kinnamana pułkownik Rick Flag nagle z nudnego wojskowego stał się spoiwem, łączącym drużynę. Viola Davis znów kreuje stojącą za programem Amandę Weller na bezwzględną biurokratkę, ale Gunn ogrywa to tak, że jej przerysowana do granic postać idealnie pasuje do całości. Tylko Kapitan Boomerang (Jai Courtney) pozostaje tym samym nieznośnym burakiem, którego poznaliśmy 5 lat temu. Powraca też Harley Quinn (Margot Robbie), tym razem niejako obok głównej fabuły, jako postać żywcem wyjęta z kreskówki - i tak też odbierająca otaczającą ją rzeczywistość.

"Legion samobójców: The Suicide Squad" w polskich kinach

W przeciwieństwie do Ayera Gunn nie ma problemu z komiksowym rodowodem swoich bohaterów. Twórca "Bogów ulicy" wpisywał kolejne postacie w barwy ulicznych gangów. Tymczasem autor "Strażników Galaktyki" pławi się w komiksowych głupotkach. Bohaterów ubiera w kolorowe i kretyńskie kostiumy. Szczególne rozbawienie wzbudza mordujący w imię pokoju Peacemaker ze srebrnym sedesem na głowie (swoją drogą wcielający się w psychopatę John Cena po raz kolejny udowadnia swój talent komediowy). Natomiast sam film podzielony jest na rozdziały, jakby była to historia z kart komiksów. Miejscami wpływa to niekorzystnie na dynamikę, z drugiej strony jednak daje Gunnowi możliwość skupienia się na dłuższą chwilę na wybranej postaci z licznej obsady.

Reżyser nie jest także zainteresowany bardziej rozpoznawalnymi złoczyńcami, zamiast nich woli celować w złoli klasy C, D i Z. Szukający przyjaciół i starający się ich nie zjeść King Shark (Sylvester Stallone), liczący na szybką śmierć Polka-Dot Man (David Dastmalchian) to rodzaj przegrywów, w których lubuje się Gunn. Z kolei Deadshot z pierwszego filmu, także z powodu napiętego terminarza wcielającego się w niego Willa Smitha, zostaje zastąpiony szerzej nieznanym Bloodsportem (Idris Elba). Jak zawsze ktoś z drużyny musi okazać się jej sercem i w wypadku "The Suicide Squad" jest to debiutująca w anglojęzycznej produkcji portugalska aktorka Daniela Melchior jako Ratcatcher 2. Najmłodsza członkini Legionu i jej szczurek Sebastian są pierwiastkiem dobra, który w odpowiednim momencie uruchamia emocjonalną bombę.

Gunn nie ukrywa, że część bohaterów to mięso armatnie, a śmierć często okazuje się nagła, bolesna i niezwykle brutalna. Reżyser robi użytek z wyższej kategorii wiekowej, pozwalając na kolejne pomysłowe masakry. Wnętrzności latają po ekranie, ktoś jest rozrywany na kawałki, komuś wybucha głowa. Zamiłowanie do gore nie powinno dziwić, wszak Gunn lekcję kręcenia filmów odbierał w słynącej ze złego smaku wytwórni Troma - jej założyciel, Lloyd Kaufman, miga zresztą w tle jednej ze scen. Twórca "Strażników Galaktyki" nie zapomina jednak, że sednem są emocje i relacje między członkami Legionu. Ayer informował nas o kolejnych postaciach planszami z wypisanymi faktami lub boleśnie ekspozycyjnymi dialogami ("To jest Katana, jej miecz pożera dusze"). Gdy Bloodsport i Ratcatcher 2 zaczynają rozmawiać o rodzinie i fobiach, nie ma tutaj ani jednej fałszywej nuty.

Poza tym Gunn powiela środki, które zdecydowały o sukcesie "Strażników Galaktyki". Szaloną akcję łączy z nieoczywistą ścieżką dźwiękową. W kino eksploatacji wplata demitologizację opowieści o dobrych Amerykanach jadących wprowadzić pokój i demokrację do innych krajów. Na zmianę chwyta za serce i bawi rubasznym dowcipem (lub reakcją innej postaci na tenże). Ponownie nie ma umiaru - bohaterów jest za dużo, nie każdy dostaje tyle czasu, na ile zasługuje, a szarpana narracja miejscami wybija z rytmu opowieści. Niemniej tworzy jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, film DC Extended Universe. Pozostaje czekać na kolejne adaptacje komiksów spod jego ręki - a te zostały już zapowiedziane.

8/10

"Legion samobójców. The Suicide Squad" (The Suicide Squad), reż. James Gunn, USA 2021, dystrybucja: Warner Bros., premiera kinowa: 6 sierpnia 2021.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy