"Labirynt kłamstw" [recenzja]: Słodka niewiedza

Kadr z filmu "Labirynt kłamstw" /materiały prasowe

Giulio Ricciarelli przeplata w "Labiryncie kłamstw" kilka gatunków, co nie zawsze wychodzi na dobre samemu filmowi. Nie unika banałów, ale ostatecznie z opowieści o prokuratorskim śledztwie w Niemczech lat 50. można wyciągnąć kilka interesujących momentów.

Istotę historii zawartej w filmie Ricciarelliego chyba lepiej oddaje oryginalny, niemiecki tytuł - labirynt milczenia, bo to właśnie powojennego milczenia dotyczy najbardziej. Lata 50., Niemcy Zachodnie pod rządami Adenauera powoli wracają do normalności, a dwudziesto- i trzydziestolatkowie budują swoje życie, nie pytając (nie chcąc/bojąc się zapytać) rodziców, co robili w czasie wojny.  
"Labirynt kłamstw" oparty jest na autentycznym dochodzeniu, które doprowadziło do tzw. drugiego procesu oświęcimskiego w 1963 roku we Frankfurcie. Młody, idealistycznie nastawiony do swojej pracy prokurator, Johann Radmann postanawia zająć się sprawą, którą przynosi  dziennikarz lokalnej gazety, Thomas Gnielka. Jego znajomy, były więzień obozu Auschwitz rozpoznaje w nauczycielu historii jednej ze szkół byłego oprawcę. Dzięki wsparciu prokuratora generalnego Radmann angażuje się coraz bardziej w sprawę, odkrywając szokujące dla siebie fakty o nazistowskich obozach koncentracyjnych.

Reklama

Ricciarelli zaczyna swój film od komediowych tonów. Oto młody, naiwny, świeżo upieczony prawnik lepiej zna kodeks prawny niż życie. W tle szykuje się romans ze śliczną dziewczyną, złapaną za wykroczenie drogowe. Po rozpoczęciu śledztwa w sprawie obozu w Auschwitz film nabiera mroczniejszych tonów, a miłosne rozterki Johanna wydają się odrobinę odklejone od głównego wątku.

"Labirynt kłamstw", mimo uproszczeń i banałów, o jakie się niekiedy ociera, maluje z pewnością ciekawy krajobraz powojennych Niemiec. Stan ducha, który doprowadzi do moralnego kaca i próby rozliczeń przeszłości. Szokująca jest kompletna niewiedza nie tylko młodego pokolenia, ale wielu również starszych Niemców o zbrodniach dokonywanych często przez ich ojców.  

Ricciarelli próbuje ciągnąć za zbyt wiele sznurków. Wątek miłosny, w który nagle wkracza problem ojców nazistów i byłych żołnierzy, przeplata się z próbą zarysowania społecznego krajobrazu Niemiec lat 50. Kwestia rozliczania zbrodni nazistowskich i ścigania byłych nazistów, którzy teraz są piekarzami, nauczycielami, czy rekinami biznesu, łączy się z rosnącą obsesją Johanna na punkcie doktora Mengele (to najbardziej kulejący wątek opowieści).

Mimo tego nie brakuje kilku mocnych scen, świetnie zagranych i zainscenizowanych, jak choćby ta z przesłuchania pierwszego świadka, byłego więźnia oświęcimskiego. Nie jest to poziom "Białej wstążki" Hanekego czy nawet "Życia na podsłuchu" Donnersmarcka, choć z pewnością interesujący wkład w niemieckie filmy rozliczeniowe dotyczące czasów wojennych i powojennych.

6/10

"Labirynt kłamstw" (Im Labyrinth des Schweigens), reż. Giulio Ricciarelli, Niemcy 2014, dystrybutor: aurora Films,, premiera kinowa: 22 stycznia 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama