Cała rzecz rozbija się o to, żeby złapać wspólny "flow", płynąć razem, w jednym kierunku. I albo to coś jest, albo tego nie ma, a wtedy pozostaje niezręczna cisza. W przypadku "Flow" Gintza Zilbalodisa niecodzienni bohaterowie, pomimo swojej początkowej niechęci podszytej lękiem i wrogością, stają się najlepszymi przyjaciółmi.
Nie tylko Disneyem, Pixarem i Dreamworksem animacja światowa stoi. Gdy za oceanem dominują wielkie studia i skądinąd często absolutnie bajeczne produkcje familijne, europejscy artyści szukają odmiennych dróg. Owszem, opowiadają też historie dla dzieci i całych rodzin (ba, polska animacja familijna ma się wreszcie coraz lepiej, a czasami wręcz wyśmienicie!), ale jednocześnie chętniej chyba niż za oceanem podążają ścieżkami mniej wydeptanymi (co nie znaczy, że amerykańska animacja niezależna ma się źle, tam po prostu trudniej o jej finansowanie niż w Europie). Czasami nawet płyną, jak Gintz Zilbalodis.
Pełnometrażowa animacja "Flow" zdążyła już wywołać zamieszanie na kilku prestiżowych festiwalach międzynarodowych, w tym w Annecy, Cannes, Melbourne, Ottawie. Walczy o nominację dla najlepszej animacji i jest kandydatem narodowym Łotwy do statuetki dla najlepszej międzynarodowej produkcji. Ma już nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej dla najlepszej animacji. Nie jest to film łatwy do uchwycenia słowami. Niemniej, hipnotyzuje obrazem, przede wszystkim potrafi zauroczyć cudownymi bohaterami. Bo wiecie, co najbardziej przyciąga uwagę w sieci? Pieski, kotki. A tu tylko o nich!
Historia zaczyna się prozaicznie - ot, słodki, młody kotek bawi się przy rzece, ogląda swoje odbicie w falującej wodzie, przepływające rybki. Po chwili jednak dookoła zwierzaka zaczynają się dziać niebezpieczne rzeczy. Najpierw pojawia się stado rozbrykanych psów. Niezbyt przyjaznych, za wyjątkiem jednego labka - labek, jak to labek, rozbrykany.
Psy jednak dość szybko znikają, pędzą gdzieś w nieznane, a ich miejsce zastępują rozpędzone jelenie i inne leśne kopytne oraz dziwny dom, otoczony rzeźbami kotów. Opuszczony przez człowieka? Tego nie dowiadujemy się. Tak samo jak nie dowiadujemy się, co wywołało gigantyczną powódź, która zmusza kotka i innych bohaterów do opuszczenia siedlisk i podjęcia walki o życie.
Wydaje się, że nic nie może powstrzymać wielkiej fali. Tsunami? Potop? Wody przybywa i przybywa, jakby sięgnąć miała do samego nieba. W ostatniej chwili ratunek przynosi dryfująca łódź. Najpierw wdrapuje się na nią kotek. Potem dołączają inne zwierzęta, w tym wspomniany labek, ale też psotny lemur, matkująca i uwielbiająca sen kapibara oraz wielki biały ptak z silnym opiekuńczym instynktem. I tak ta niedopasowana paczka płynie hen, w siną dal, tam, gdzie poniesie ich prąd. Czasem to zatopiona dżungla, kiedy indziej opuszczone miasto, świątynia, a jeszcze kiedy indziej niebezpieczny skalisty przylądek, o który rozbijają się inne łodzie. Zwierzęta muszą działać razem, wspierać się, inaczej spotka je niechybnie śmierć.
Fabuła "Flow" tak naprawdę nie jest nazbyt rozbudowana. Nie ma tu też dialogów - poza odgłosami zwierząt. Bohaterowie po prostu płyną przed siebie, chłonąc to, co dzieje się dookoła nich i co im bezpośrednio zagraża. To ryzykowny pomysł, łatwo w ten sposób widza znużyć, uśpić, ale Gintzowi Zilbalodisowi, reżyserowi i współscenarzyście historii (Matiss Kaza) udaje się uniknąć zbyt wielu dłużyzn. Wszystko za sprawą bohaterów - jak już napisałam, są kotki i pieski, jest więc i zainteresowanie.
Paczka to szalenie ujmująca. Kotek jest głównym bohaterem i to z jego perspektywy obserwujemy podróż. Razem z nim jesteśmy zagubieni i nie wiemy, co tak naprawdę się dzieje. Podążamy za jego ciekawością, razem z nim zaprzyjaźniamy się z pozostałymi pasażerami "arki". Nie wiemy, skąd zwierzaki wzięły się w tym świecie, kto im ten los zgotował, ale im po prostu kibicujemy.
Twórca zrezygnował z całkowitej antropomorfizacji, charakterystycznej dla typowego kina familijnego, co nie oznacza, że elementów uczłowieczania zwierząt w ogóle w filmie nie ma. Czasami wybory filmowca wydają się nieuzasadnione - kto to widział labradora, który boi się wody? A lemur. Fajny, tylko jak na mój gust w kinie o zacięciu artystycznym za bardzo przypomina swoim zachowaniem króla Juliana. To nie ta konwencja... Tak jak i pozostawienie sceny po napisach. Drodzy Widzowie - w tym filmie, wzorem Hollywood, jest scena po napisach, nie uciekajcie więc od razu z kina.
Film ogląda się... przyjemnie, chociaż po seansie pozostaje poczucie niedosytu. Bo właściwie czego metaforą jest "Flow"? Przesłanie, że musimy sobie pomagać, szanować pomimo różnic, wspierać, to jakby za mało. Przesłanie ekologiczne? Jakby wyświechtane. Przestrzeni dla interpretacji jest we "Flow" trochę za dużo, a może za mało jest po prostu treści. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że film stoi trochę w rozkroku pomiędzy marzeniem o byciu przebojem familijnym a kinem artystycznym dla dorosłych widzów, pomiędzy Hollywood a arthouse’em.
Nie do końca przekonuje mnie też zastosowana przez twórcę cyfrowa technika animacji - na poły naturalistyczna, na poły bajkowa, z wieloma cyfrowymi niedoskonałościami. A może to wina kopii, którą oglądałam - dziwiły mnie jednak pewne "prześwietlenia", futro kocie, które z czarnego zamieniało się w szare - w ujęciach, w których nie uzasadniała tego gra światła i cienia, pikselowe "przeskoki". Z drugiej strony scenografia, która otacza postaci przyciąga uwagę, zwłaszcza miasto-świątynia. To chyba też najciekawsze sceny "Flow", przypominające bohaterów "Władcy Pierścieni" wkraczających do Morii albo samotnika podążającego przez "Katedrę" Tomka Bagińskiego.
Zostają jednak zwierzaki. Naprawdę nie sposób ich nie pokochać. I pomimo swoich niedoskonałości, "Flow" to ciekawy eksperyment, "coś innego", a to zawsze pociąga i takim poszukiwaniom zawsze warto przyklasnąć. I może będą te Oscary?
6/10
"Flow", reż. Gints Zilbalodis, Łotwa 2024, dystrybutor: So Films, premiera kinowa: 24 stycznia 2025 roku.