Subtelne kino apokaliptyczne? Metafora kryzysu klimatycznego? Dekonstrukcja twórczego narcyzmu? Czarna komedia, w której nasze błahe problemy są ważniejsze od realnych zagrożeń? "Czerwone niebo" to eklektyczna rzecz, łącząca te wszystkie elementy w jedną narrację o tym, że każdy ma swój własny koniec świata.
- Leon i Felix to przyjaciele, którzy postanowili spędzić lato w domku nad Bałtykiem. Pierwszy z nich pisze kolejną książkę, drugi kompletuje fotograficzne portfolio. Kiedy mężczyźni docierają na miejsce, okazuje się, że jeden z pokoi zajmują Nadja i Devid. Chcąc nie chcąc, czwórka młodych bohaterów jest na siebie skazana. Sytuacja robi się coraz bardziej napięta, gdy w okolicy wybucha seria groźnych pożarów lasu.
- Film "Czerwone niebo" można oglądać w polskich kinach od 5 kwietnia. Zobacz zwiastun filmu!
Wierzcie lub nie, ale Christian Petzold to jeden z najlepszych reżyserów na obecnym europejskim rynku, o którym prawdopodobnie nie słyszeliście. Może jego wcześniejszy film, "Undine", obił wam się jeszcze o uszy, ale prawda jest taka, że współczesny widz nie miał zbyt wielu możliwości, aby zapoznać się z filmografią tego twórcy. To reżyser festiwalowy, tworzący małe wielkie kino, które jawi się jako przeciwieństwo tego, co zazwyczaj znajdziemy w repertuarze multipleksów.
Petzoldowskie "Czerwone niebo" właśnie wchodzi do kin i to idealny moment, aby nadrobić filmowe zaległości. Tym bardziej, że ten nieoczywisty komediodramat - jeśli tak można go określić - to chyba jego najbardziej doszlifowany diament. Dlatego też Nagroda Grand Prix Jury za najlepszy film Berlinale w 2023 to rzecz znamienna, ale nie powinna nikogo dziwić. Długo musieliśmy czekać na ten film w Polsce, ale ten wręcz odurzający obraz warto obejrzeć w kinowym zaciszu. Samemu, skupiając się na bodźcach, a nie zewnętrznych rozpraszaczach.
W swoim najnowszym dziele, Petzold wprowadza filmową ezoterykę - to film, przez który płyniemy, choć "Czerwone niebo" dzieje się w wakacyjnej chatce niedaleko pewnej niemieckiej plaży. Niby formalnie akcja ma miejsce współcześnie, ale czujemy jakby bohaterowie unosili się gdzieś między czasem a przestrzenią. W końcu zaczyna się od ułudnej sielanki - niby to tylko kolejny wakacyjny wyjazd, który ma szansę pozwolić Leonowi (Thomas Schubert) i Felixowi (Langston Uibel) odpocząć od miastowego zgiełku. W drodze do miejsca wypoczynku psuje im się auto. Kiedy na piechotę wreszcie docierają na miejsce, poznają zjawiskową Nadję (rola życia Pauly Beer) i Devida (Enno Trebs), nieformalną parę, która głęboko wpłynie na dynamikę dwójki przyjaciół.
Okazuje się, że pobliskie, niekontrolowane pożary lasów zmuszają ich do pozostania na miejscu i poznania się nieco bliżej - brak samochodu nie pozwoli im na jak najszybszy wyjazd. Są uziemieni, ale to drobnostka. Leon pierwszy pragnie dokończyć swoją książkę - "wielkie arcydzieło", które odmieni jego przyszłość; powieść, która wyniesie jego głęboko skrywane ego na zupełnie inny poziom. Felix zaś chce jedynie odpocząć, czego Leon, idealista, nie może kompletnie zrozumieć. Każdy ma swoje potrzeby, a doskonale zdaje sobie z tego sprawę wyzwolona Nadja, która - niby z czystej ciekawości (a może ma w tym swój cel?) - postanawia poznać bliżej Leona i sprawdzić, na ile prawdziwy z niego artysta, a na ile farbowany lisek.
Wszyscy co jakiś czas słyszą o rozprzestrzenianiu się niebezpiecznych pożarów, ale nic sobie z tego nie robią. Koniec ich świata jest bliski, a ci nadal szukają zbawienia w przyziemnych problemach. Kto by się spodziewał, że Petzold będzie doszukiwał się w tym filmie ironii. Czy to balzacowska komedia ludzka? Na to wygląda.
Lasy się palą, niebo najpierw staje się różowe, a później czerwone, coraz bardziej rozgrzane, więc prędzej czy później musi dojść do zmiany tonacji i rozliczenia z narcystycznym charakterem Leona, który - zamiast subtelnego i wrażliwego pisarza - coraz bardziej przypomina nieznośnego dupka. Petzold bawi się naszymi oczekiwaniami: z początku myślimy, że będzie to typowy romans; później, że obcujemy ze zgrabną wiwisekcją braku pisarskiej weny; następnie, że to autorskie kino o wpływie dwóch natur (tej człowieczej, jak i rzeczywistej) na kruchą jednostkę, jaką jest człowiek. Gdyby przyrównać "Czerwone niebo" do jakiegokolwiek dzieła kultury, to nowy eksperyment Petzolda moglibyśmy zestawić z "Pod wulkanem" Malcolma Lowry’ego. Zamiast alkoholizmu dostajemy tu twórczą butę chimerycznego Leona, a pod płaszczykiem sielanki wkrada się widmo klęski, może nawet i kataklizmu. Nasi bohaterowie wchodzą do raju, który okazuje się dla nich ukrytym czyśćcem.
Magia tego filmu polega na tym, że niby nie dzieje się nic, a - w zależności od własnej interpretacji, a także wrażliwości - może dziać się wszystko. Tutaj liczy się każde spojrzenie, reakcja, nawet i sposób, w jaki postaci ze sobą rozmawiają. Sama Beer pełni tu nawet funkcję eterycznej istoty, która swoim wdziękiem, niczym coś w rodzaju nimfy leśnej, hipnotyzuje nie tylko Leona, ale i nas, aż do napisów końcowych. Tak jakby to ona była odpowiedzialna za zapalony silnik w samochodzie i wszechobecne pożary. Jakby chciała nauczyć czegoś samego Leona.
Chcemy więcej, szybciej i intensywniej. Pragniemy, aby Petzold prowadził swoich bohaterów za rękę, a następnie dawał im przestrzeń na igraszki i figlowanie, choć nie jest to na miejscu - w pożarach giną ludzie i umierają zwierzęta. Czy to grzech, że zatracamy się w seansie-przestrodze? Nawet z sali kinowej wychodzimy cało, a przecież już w połowie seansu zdajemy sobie sprawę, że nie każdy bohater wyjdzie cało z tego doświadczenia. Zdaje się nam, że jesteśmy nieco odmienieni. Może zrozumieliśmy coś więcej?
A może to był jedynie sen, a za chwilę obudzimy się - wraz z Leonem - w samochodzie, który jednak się nie popsuł?
9/10
"Czerwone niebo" (Roter Himmel), reż. Christian Petzold, Niemcy 2023, dystrybutor: Aurora Films, premiera kinowa: 5 kwietnia 2024 roku.