"Kong: Wyspa Czaszki" Jordana Vogta-Robertsa nie jest po prostu kolejną wersją opowieści o równie wielkiej, co kochliwej małpie. To część serii, którą rozpoczęła "Godzilla" Garetha Edwardsa i której kulminacją ma być film o starciu obu ikonicznych bestii. Trudno jednak wyobrazić sobie, jak będzie wyglądała ta celebrycka gigantomachia, gdyż mające prowadzić do niej tytuły są skrajnie różne. "Godzilla" to posępny monument z arthouse'owym sznytem, a "Kong" - radosny festiwal pulpy.
"Kong" jest tak naprawdę prequelem "Godzilli". Jego akcja rozgrywa się w niespokojnych i barwnych latach 70. W cieniu wojny w Wietnamie grupa złożona z naukowców i żołnierzy przybywa na wciąż czekającą na zbadanie i wyeksploatowanie wyspę na Pacyfiku. Helikoptery przebijają się przez zasłonę z burzy i przelatują nad pocztówkowym krajobrazem - nagle jeden z nich zostaje trafiony przez palmę, którą, jak się szybko okazuje, rzucił dyszący wściekłością Kong.
Takich scen jak wyżej opisana można tu znaleźć znacznie więcej. "Kong" jest filmem-rollercoasterem, filmem opartym na chwytach, które są jednocześnie zamaszyste i jawnie tandetne. Niepoważny charakter całości podkreśla już sama warstwa wizualna, pełna landrynkowych barw i kadrów o kompozycji rodem z komiksów lub kreskówek. Styl jest zresztą największym atutem "Konga". Od czasu wybitnych "Strażników Galaktyki" Jamesa Gunna nie było chyba hollywoodzkiego widowiska, które cechowałoby się takim radosnym, dziecięcym przegięciem.
Zabawa trwa nieprzerwanie. Niestety, wiele punktów programu jest pośledniego sortu. Oprócz różnego rodzaju fajerwerków mamy w "Kongu" masę słownych żartów, które z reguły są niemiłosiernie suche, a do tego podawane w toporny sposób, tak że odruchowo oczekuje się po nich śmiechu z playbacku. Mamy też przeboje z epoki, nieźle wkomponowane w akcję, ale przy tym często dobrane bez większej inwencji; "White Rabbit", "Paranoid" czy "Ziggy Stardust" to pozycje nie tyle sztandarowe, co sztampowe. Mamy wreszcie nawiązania do klasycznych filmów, nigdy nie wychodzące poza prostackie mruganie okiem do widzów. Przykładem jest jedna z ostatnich scen, w której, tak jak w finale "Doktora Strangelove'a" Stanleya Kubricka, rozbrzmiewa piosenka "We'll Meet Again": tam ironicznie komentuje apokalipsę, tutaj stanowi zapowiedź następnych odcinków cyklu.
Zabawa trwa nieprzerwanie, nic z tego jednak nie wynika. Film prawie w ogóle się nie klei, brakuje w nim jakiegoś rdzenia, który zmieniłby go w coś więcej niż zbiór fajnych scen. Postaci jest wiele, ale żadna z nich nie staje się pełnokrwistym bohaterem; jest to tym bardziej rozczarowujące, że w obsadzie znajdują się świetni aktorzy, w tym John Goodman, Samuel L. Jackson i Brie Larson. Niewiele mniej przewija się wątków, ale żaden z nich nie zostaje należycie rozwinięty.
"Kong" nie jest ani filmem o szaleństwie wojny, ani egzotycznym romansem, ani też ekologiczną przestrogą; trudno stwierdzić, czym tak naprawdę jest.
5/10
"Kong: Wyspa Czaszki" [Kong: Skull Island], reż. Jordan Vogt-Roberts, USA 2017, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 10 marca 2017