W ostatnich latach kino muzyczne w dużej mierze kojarzyć się może z czymś przewidywalnym. Poza kilkoma wyjątkami, sprowadza się zwykle do mniej lub bardziej klasycznych biopików artystów. Pochodzący z Izraela reżyser Ido Fluk w swoim najnowszym filmie "Köln 75" postanowił pójść w poprzek tym oczekiwaniom. I dobrze.
Tytuł produkcji "Köln 75" odnosi się do legendarnego improwizowanego koncertu Keitha Jarretta, jaki odbył się w Kolonii w 1975 roku. Zapis tego wydarzenia zyskał status jednego z najpopularniejszych albumów w historii jazzu. Tyle że "Köln 75" nie jest tak naprawdę filmem ani o Jarrecie, ani o koncercie per se. To raczej wytrych do tego, by opowiedzieć niezwykłą historię Niemki Very Brandes, która mimo wszelkich przeciwności losu (a było ich naprawdę wiele) sprawiła, że do niego w ogóle doszło. Bohaterkę poznajemy w dniu jej, hucznie obchodzonych, pięćdziesiątych urodzin, kiedy występuje już z pozycji kobiety sukcesu. Mimo że cieszy się dużym poważaniem w branży muzycznej, nie może liczyć na dobre słowo ze strony ojca, który w trakcie przyjęcia publicznie oznajmia, że Vera to największe rozczarowanie jego życia. W tym momencie następuje jedna wielka retrospekcja, obrazująca rzekome powody tych gorzkich słów.
Przenosimy się do czasów, kiedy bohaterka jest jeszcze nieopierzoną nastolatką, wychowywaną w konserwatywnym domu, gdzie obowiązuje prawdziwa kindersztuba. To miejsce, gdzie wspomnianego już ojca należy bezwarunkowo słuchać, a gdy ten zamarzy sobie, że córka ma pójść w jego ślady i zająć się stomatologią, to tak ma być. I koniec. Tyle, że Vera najwyraźniej nie zna tego słowa. Ma w sobie coś z kolorowego ptaka, którego nie da się, tak po prostu, zamknąć w klatce. Dziewczyna, trochę na własną rękę, poszukuje życiowej drogi. A do tej, jak się okazuje, wystarczy odrobina przypadku i przejście ledwie kilku przecznic. Przełomowy okazuje się dla niej koncert klubowy brytyjskiego saksofonisty Ronniego Scotta, który wyraźnie zafascynowany pasją niepełnoletniej jeszcze bohaterki zleca jej zorganizowanie mu trasy koncertowej.
Od tego na dobrą sprawę rozpoczyna się nowe życie Very. Widzimy jak krok po kroku wsiąka w muzyczny światek, odwiedzając m.in. Berlin, który w latach 70. ubiegłego stulecia był jedną z najważniejszych scen jazzowych na świecie. Tam pierwszy raz na żywo słyszy Jarretta i właśnie tam zaczyna kiełkować jej w głowie szalony pomysł, który zapisze się na kartach historii. Fluk w pierwszej kolejności opowiada zatem nie o karierze amerykańskiego muzyka, a o emancypacji młodej kobiety, marzącej o tym, by móc żyć po swojemu. Kamera skupia się na wcielającej się w rolę Very Mali Emde i pokazuje, jak wiele przeszkód jej postać musiała pokonać w drodze do upragnionego celu. Od autorytarnego ojca, przez desperackie poszukiwanie funduszy, aż po niewłaściwy fortepian czy zblazowanego muzyka.
"Köln 75" to tym samym historia o niezłomności i uporze podana w dość lekki, rozrywkowy sposób. Za humorystyczne akcenty w dużej mierze odpowiada postać dziennikarza Michaela Wattsa (Michael Chernus), ślepo podążającego śladami Jarretta (John Magaro). To postać fikcyjna, mająca - jak przekonywał Fluk - cechy kilku krytyków muzycznych, pracujących w tamtych czasach. Właśnie Wattsa, obok pokazania kulisów dziennikarskiej prehistorii, możemy postrzegać jako naszego muzycznego korepetytora. Do jazzu w końcu przylgnęła łatka muzyki intelektualnej, trudnej, z pewnością nie dla wszystkich. Inaczej jest z filmem Fluka, nie wymagającego specjalistycznej wiedzy do tego, by czerpać z niego frajdę. Choć jest w nim kilka scenariuszowych mielizn i słabszych momentów, pamiętajmy przecież, że sukces koncertu Jarretta wynikał też poniekąd z jego niedoskonałości i ograniczeń. Dla miłośników amerykańskiego artysty "Köln 75" to rodzaj pobocznej, choć zabawnej anegdotki, dla reszty widzów - ubrana w muzyczny kostium opowieść o tym, że warto w życiu mieć marzenia.
7/10
"Köln 75", reż. Ido Fluk, Niemcy, Belgia, Polska 2025, dystrybutor: Madness.