Reklama

Kolędy o zwyczajnym szaleństwie

"W drodze do domu" ("Hjem til jul"), reż. Bent Hamer, Norwegia/Niemcy/Szwecja 2010, dystrybutor Against Gravity, premiera kinowa 26 listopada 2010 roku.

Film krzepi i krzepnie jak świąteczny artefakt, kolorowa bombka, którą ze szczytu choinki wkładamy na cały rok do pudła.

Na krótko przed świętami, kiedy w centrach handlowych, tuż obok fontann, stają choinkowe drzewka do polskich kin trafia nowy film Benta Hamera, który ogląda się jak preludium do karpia i prezentów. Taki to gatunek, słodko-gorzka wigilijna opowiastka o cudzie świąt, kiedy to tęsknota za domem (pod różna postacią) osiąga apogeum i każda niedomknięta historia znajduje mniej lub bardziej radosny finał.

Fani dotychczasowej twórczości Norwega znajdą tu znajome postaci - życiowych rozbitków desperacko szukających miłości i oczekiwaną tonację - nieco chłodną, odrobinę kpiarską, ale równocześnie przesyconą nieskończonymi pokładami empatii. Wszystko to czego możemy oczekiwać od Hamera i wszystko czego spodziewamy się po "opowieści wigilijnej". Zadziwiająca konstatacja dla wszystkich, którzy kochają Norwega za ekranizację "Factotum" Charlesa Bukowskiego, w którym po seansie "W drodze do domu" również odnajduję ten świąteczny potencjał. Jest coś w stylu Benta Hamera co każe mi patrzeć na ten film, jako na coś nieuniknionego w jego filmografii, sublimację niedorozwiniętego, wstydliwego naddatku nostalgii i sentymentu. Być może jest to jakaś nader samoświadoma manifestacja reżysera, który w Historiach Kuchennych i Factotum powiedział A i właśnie zdecydował się dorzucić B. Trudno jednak wyobrazić sobie co mógłby jeszcze nakręcić po tego rodzaju coming oucie? Może remake "witaj święty Mikołaju"?

Reklama

Z łatwością jestem sobie w stanie wyobrazić jak TVP puszcza nowego Hamera, zaraz po "Kevinie samym w domu", w pierwszy dzień świąt po 22.00. Bo trzeba tu zaznaczyć, że i owszem - tonacja filmu jest taka, że w głowie trzaskają ci iskierki z kominka, a w ustach czujesz smak grochu, kapusty i barszczu, ale na ekranie czasem ktoś kogoś rubasznie posunie "na mikołaja" albo zdzieli przez łeb po nieudanej próbie uśpienia eterem (uspokajam, że te dwa wątki nie idą z sobą w parze i widz nie uświadczy tu żadnego gwałtu).

Jest w tym wszystkim trochę rozczulającego dziwactwa, dużo kojarzonej z kinem skandynawskim samotności w pojedynkę i we dwoje i trochę humoru, który przywodzi na myśl kinematografię naszych południowych sąsiadów. Coś jakby Roy Andersson zrobił film z Petrem Zelenką - "Do ciebie, człowieku" pożenione z "Opowieściami o zwyczajnym szaleństwie".

"W drodze do domu" to taka zlaicyzowana kolęda o cudzie świąt, który nie pochodzi od syna cieśli ze stajenki tylko z kumulowanej przez ludzi nadwyżki miłości. Czasem chce się coś takiego oglądnąć, zazwyczaj w okolicach świąt. Jeśli macie na to ochotę, to piszcie do Benta Hamera - on tak samo jak święty Mikołaj ma adres w Norwegii.

6/10

Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "W drodze do domu"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: szaleństwo | w drodze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy