Reklama

Kamikadze Gusa Van Santa

"Restless", reż. Gus Van Sant, USA 2011, dystrybutor UIP, premiera kinowa 25 listopada 2011.

Najnowszy film wielokrotnie nagrodzonego reżysera przyniósł jedynie rozczarowanie. Najgorsze w tym obrazie jest to, że nie jest ani tak zły, by wyjść z kina, ani tak dobry, by po jego seansie zostało coś więcej prócz uczucia ulgi, że już się skończył.

Głównego bohatera, Enocha Brae (Henry Hopper), poznajemy jako wrażliwego nastolatka, który po stracie rodziców w wypadku samochodowym, upodobał sobie... chodzenie na pogrzeby obcych ludzi. Na jednej z takowych ceremonii chłopak poznaje Annabel Cotton (Mia Wasikowska), delikatną i ekscentryczną dziewczynę. Annie nosi w sobie bolesną tajemnicę - umiera na raka. Pociechy upatruje w świecie przyrody i... w teorii ewolucji Darwina.

Reklama

Między dwójka młodych protagonistów, zanurzonych w świecie spraw ostatecznych, nawiązuje się nić porozumienia. Tak zaczyna się wspólna gra outsiderów w oswajanie śmierci. Bohaterowie świetnie się przy tym bawią: odgrywają melodramatyczną scenę śmierci Annabel, planują oryginalne menu na jej stypę, obrysowują kredą kontury swoich ciał na asfalcie...

Van Sant wyraźnie próbuje odejść od stereotypu banalnej tragedii o nieszczęśliwej miłości młodych kochanków. Jego bohaterowie są wyalienowani i zagubieni, pozostają zamknięci w świecie małych radości i wielkiego cierpienia. Jednak w filmie, który przynieść miał zarówno śmiech, jak i łzy, brakuje zarówno powodów do jednego, jak i do drugiego. Tragizm wypada nieprzekonująco. Na próżno szukać w obrazie Van Santa zapowiadanego wyciskacza łez. Smutek, jaki niesie ze sobą młodość, perfekcyjnie ukazany wielu poprzednich filmach reżysera, tutaj niestety przybrał szaty pretensjonalności. Jeszcze gorzej jest z humorem, który na siłę stara się być czarny, w istocie wypadając zupełnie blado.

Nie lepiej ma się (pseudo)filozoficzny wydźwięk filmu. Pod wypowiadanymi sentencjami w stylu "miłość jest trudniejsza niż śmierć" nie kryje się nic. Mało tego, czynią one film płaskim i banalnym. To, co powinno poruszać, męczy, a w najlepszym razie powoduje ironiczny grymas. I nawet ponucić nie ma czego. Kilka prostych indie rockowych utworów wcale nie pomaga wczuć się w już i tak kiepsko zbudowany nastrój "Restless".

Najbardziej niepotrzebnym elementem filmu jest jednak duch japońskiego kamikadze z czasów II wojny światowej, Hiroshi Takahashi (Ryo Kase). Dopóki obecność pilota tłumaczyć można sobie wyobcowaniem Enocha, dopóty jest on jeszcze akceptowalny. Niestety, wraz z rozwojem akcji Hiroshi staje się coraz bardziej realny... I to już drażni. Van Sant w wydaniu magicznym? Nie najlepszy pomysł.

Mimo wszystko, "Restless" niepozbawione jest zalet. Na uwagę zasługują szczególnie nastrojowe zdjęcia, za które odpowiedzialny był utalentowany operator Harris Savides. Niestety to za mało, by uratować całość. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych produkcjach reżyser powróci do kręcenia tak przenikliwych historii, obrazujących młode pokolenie, jak chociażby "Słoń", "Buntownik z wyboru" czy nie mniej udane "Moje własne Idaho".

B.O.

3/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | vany
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy