Wbrew temu, co uczy Hollywood, nie każda historia ma happy end. Twórcy "Judy" postanowili to pokazać, biorąc na warsztat biografię jednej z legend kina - Judy Garland. W swoim filmie oddają należny wielkiej aktorce hołd, lecz gwiazda "Czarnoksiężnika z Oz" z dala od blasku fleszy okazuje się dla nich zbyt złożoną zagadką. Jej filmowa biografia to portret porywający, ale nie do końca pogłębiony.
To naturalna konsekwencja scenariusza, w którym autor Tom Edge skupia się na bardzo krótkim epizodzie z życia Judy. Pod koniec lat 60. powoli dobiegająca pięćdziesiątki gwiazda (Renée Zellweger) jest w schyłkowym momencie kariery - występuje za nędzne sumy w podrzędnych klubach razem z dwójką swoich dzieci, w branży uchodząc za osobę sprawiającą kłopoty i niesubordynowaną. Ma problemy z alkoholem i lekami, tuła się po hotelach, a w wolnych chwilach z powodzeniem wydaje ostatnie dolary. Gdy otrzymuje propozycję serii kasowych koncertów w londyńskim klubie, jej decyzja wydaje się oczywista. Licząc, że dzięki trasie zapewni dzieciom stabilną przyszłość, wyrusza w podróż. Jeszcze nie wie, że może to być ostatnia podróż jej życia.
Podczas gdy Judy przygotowuje się do występów, jej przeszłość - a konkretnie początki kariery na planie "Czarnoksiężnika z Oz", gdy artystka miała zaledwie szesnaście lat, poznajemy w serii krótkich retrospekcji. Te sceny mówią najwięcej o tym, jakie piętno Hollywood wypaliło na życiu aktorki. Ogromny talent wokalny Judy stał się dla niej nie tylko przepustką do sławy, ale i klątwą. W filmie Ruperta Goolda ten okres został jednak potraktowany po macoszemu. Bardziej, niż na tragicznej historii, w której bliscy opuszczają Judy, gdy wpada w kolejne nałogi, reżyser koncentruje się na jej późnych latach - nieznośnej manierze, kłopotach sercowych i mniej lub bardziej udanych występach w Londynie.
To daje pole do popisu wcielającej się w dojrzałą Judy Renée Zellweger. Przez lata wyśmiewana po operacjach twarzy aktorka, za sprawą tej kreacji wróciła na szczyt. Dostała Złoty Glob i ma duże szanse na Oscara. Co prawda aktorce też nie udaje się do końca uciec od manieryzmów, ale kreuje charyzmatyczną bohaterkę, od której trudno oderwać wzrok - nawet, gdy nie do końca rozumiemy jej decyzje. Gdy Zellweger jako Judy wychodzi na deski londyńskiego klubu, nie zaskakują entuzjastyczne reakcje widowni, jej urok i siła oddziaływania są niezrównane. Najbardziej magiczna gwiazda "Bridget Jones" jest jednak nie w momentach, gdy króluje na scenie, lecz w intymnych (i najbardziej ludzkich) scenach pokazujących relacje rozchwianej artystki z dziećmi. Rozpacz matki, kochającej, ale bezsilnej w starciu z nałogiem, jest w stanie poruszyć nawet najtwardsze serce.
Pozostałe elementy filmu są w całości podporządkowane głównej bohaterce. Żadna z drugoplanowych postaci nie jest nawet w połowie tak wyrazista jak ona, żaden z pobocznych wątków nawet częściowo tak interesujący. "Judy" to film jednej gwiazdy - ciężko jedynie określić, czy jest to bardziej Zellweger czy Garland. Przyćmieni blaskiem tytułowej postaci twórcy nie próbują się popisywać. Formalnie ich dzieło to klasyczny film biograficzny - zrealizowany przyzwoicie (ale bez fajerwerków), przejrzysty i uporządkowany, w całości spoczywający na barkach Judy (lub, jak kto woli - Renée).
Jedyna rzecz, która po seansie może irytować, to fakt, że mimo ogromnego nacisku położonego na bohaterkę, wciąż nie do końca udaje nam się naprawdę ją poznać. To właśnie dlatego dzieło Goolda nigdy nie awansuje ponad status oscarowego wyciskacza łez, nigdy nie staje się filmem kompletnym. To poruszająca opowieść, dzięki której status Garland jako ikony jeszcze rośnie, ale... to dalej bardziej ikona, niż człowiek. Najwidoczniej, idąc z duchem czasu, by taką legendę w pełni uczłowieczyć, potrzeba serialu, nie filmu.
7/10
"Judy", reż. Rupert Goold, Wielka Brytania 2019, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa 3 stycznia 2020 roku.