"Joe" [recenzja]: Na południe od raju
Nakręcony przez Davida Gordona Greena "Joe" to śmiertelnie poważny film o Południu, o smutnej krainie, gdzie więzi społeczne rdzewieją od whiskey i kwitnie patologia.
Świat "Joe'ego" jest tak prymitywny, że wydaje się istnieć poza czasem. W tym całym syfie - pośród pilnowanych przez psy chałup, dalekich od jakiegokolwiek luksusu burdeli i spelun, na których podłodze wciąż schnie krew - samochody są jedną z niewielu rzeczy, jakie przypominają, że akcja toczy się współcześnie. Miejscowi ludzie również są wyjęci z innej epoki, z okresu, kiedy życie społeczne regulowało prawa silniejszego. Brodaci, niedomyci, wściekli. Rozglądający się za kimś, komu można by obić gębę. Ostre i bezwzględne światło odsłania wszystkie skazy tej rzeczywistości: zakurzone blaty, popękane szyby, brud za paznokciami.
Green i jego operator Tim Orr prezentują najbardziej klasyczny obraz Południa. Wizję, którą można było zobaczyć ostatnio chociażby w "Kiedy umieram" i "Child of God" Jamesa Franco. Pocztówkę, którą wysyłano tyle razy, że trudno nie wątpić w prawdziwość utrwalonych na niej miejsc. "Joe" to południowy gotyk w pigułce.
Tytułowy bohater, którego gra Nicolas Cage, też wydaje się znajomy. Twardy facet po przejściach, a przede wszystkim po wyroku, starający się żyć cicho i uczciwie, ale zbyt temperamentny, żeby trzymać się z dala od kłopotów. Szczególnie, że kłopoty przychodzą do niego nieproszone. Nastoletni Gary (Tye Sheridan) potrzebuje pieniędzy i chce, aby Joe załatwił mu pracę, ale ma na głowie znacznie większy problem - swojego zapitego i agresywnego ojca (Gary Poulter). Angażując się w rodzinny konflikt, Joe ryzykuje zarówno spokojem, jak i wolnością. Jest ostatnim sprawiedliwym z klasycznych westernów, tym, komu zależy i kto będzie walczył o dobro. Przypomina też trochę Chrystusa, w końcu przyjdzie mu cierpieć za cudze grzechy. Nie jest więc nikim wyjątkowym.
To wszystko - te wizualne i narracyjne klisze - mogłyby posłużyć za materiał na dobry film, na kawałek pozbawionego oryginalności, ale nastrojowego thrillera o bezzębny redneckach. Niestety, Green za bardzo wierzy w ten materiał i próbuje zrobić z "Joego" poważną opowieść o męstwie, przyjaźni, biedzie i goryczy. Mnoży więc niepotrzebne sceny, które mają dokładniej pokazać miejsce akcji i zacieśnienie się więzów między bohaterami; sceny, które nie wnoszą nic nowego, które tylko i wyłącznie wydłużają metraż filmu, czyniąc go zwyczajnie nudnym. Zamiast stopniowo podkręcać napięcie, serwuje widzom jałowe impresje.
Jak bardzo nie przystoi temu filmowi powaga, najlepiej widać na przykładzie roli Cage'a. Są momenty, kiedy aktor, przez większość czasu szorstki i melancholijny, zaczyna błaznować lub tracić nad sobą kontrolę, kiedy szczerzy się, krzyczy i szarżuje ponad hollywoodzką miarę - właśnie w tych momentach można dostrzec przebłyski tego, jak bardzo intensywny i zwariowany mógłby być "Joe". Potem jednak Cage z powrotem marszczy brwi i zaciska zęby.
4/10
---------------------------------------------------------------------------------------
"Joe", reż. David Gordon Green, USA 2013, dystrybutor: Phoenix, premiera kinowa: 3 października 2014 roku.
--------------------------------------------------------------------------------------
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!