​"#Jestem M. Misfit": Kolorowy zawrót głowy [recenzja]

Bohaterki filmu ​"#Jestem M. Misfit" /Rafał Trubisz /materiały dystrybutora

Cóż, popkultura, szczególnie ta młodzieżowa, nie ma już granic. Wygląda na to, że jej uniwersalny język, jak i forma jest niemal identyczna pod każdą szerokością geograficzną. Przynajmniej w wersji filmowej. Może stąd wrażenie, że choć na ekranie oglądamy polski film to, jakby był to produkt amerykański, tylko z polskim dubbingiem.

Z całą pewnością "#Jestem M. Misfit" nie grzeszy oryginalnością. Co tam oryginalność, w tym przypadku kalki, kopie, ksera stanowią podwaliny, zaprawę i konstrukcję tego pastelowego przedsięwzięcia. Jeśli jesteście odbiorcami młodzieżowych seriali kanału Disney Channel, to kod komunikacyjny jest rozpoznawalny od pierwszego ujęcia do ostatniej sceny. Ważne, by było zabawnie, wesoło i niespecjalnie skomplikowanie. A tak właśnie jest w najnowszej realizacji twórcy gatunkowych i niedocenionych "Dublerów", czyli Marcina Ziębińskiego.  

Krótko o samej historii - autorzy filmu zaczynają śmiało, a nawet ambitnie. Oto nastoletnia Julia Morska, szczęśliwa w swojej amerykańskiej przestrzeni, ciesząca się szkolną popularnością, talentem wokalnym oraz legitymująca się miłą, dziewczęcą urodą, jak też wrodzoną wrażliwością oraz nieprzeciętnym ilorazem inteligencji, musi wraz z rodzicami wracać do Polski. Spokojnie, nie chodzi o politykę emigracyjną obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Reklama

Mimo wszystko na naszą bohaterkę spada prawdziwe nieszczęście. Co prawda w Polsce jest już internet, ale co to za pocieszenie... Kiedy nasza urocza i delikatna Julia ląduje w kraju swoich przodków, trafia do szkoły, która - o dziwo! - w niczym nie przypomina żadnej znanej z polskiej rzeczywistości. Szoku kulturowego nie ma, jednak towarzyski już niestety tak. I jak to w klasykach zza oceanu bywa, pojawia się tu cały wachlarz antagonizmów, nieporozumień, rywalizacji, drobnych uszczypliwości, miłości, zazdrości, pomyłek, omyłek, radości i smutku, piosenek, pląsów itp. Społeczność szkolna dzieli się tutaj na tak zwane ekipy, poczynając od nerdów, przez sportowców po high class, czyli ekipę VIP, która decyduje, kto w szkole jest lubiany, popularny oraz cieszy się niegasnącą estymą.

"#Jestem M. Misfit" to produkt dla określonego odbiorcy. Przemyślany i zrealizowany w konkretnym celu. Prawo rynku, prawo show biznesu, taka kolej rzeczy. Nie ma co się obrażać. A jak wyszło? Całkiem zgrabnie, z polotem i według reguł "gatunku". Trzeba było widzieć zachwyt tych wszystkich dziewczynek w wieku 10-13 lat, piszczących jak nasze mamy na koncercie Rolling Stones w Sali Kongresowej. To dla tych dzieciaków jest ten film.

Co z tego, że z perspektywy osoby czytającej inne lektury, oglądającej inne filmy i słuchającej innej muzyki rzecz jest wystarczająco głupia, aby od różu wylewającego się z ekranu poczuć chorobę lokomocyjną! Ta młodzież kiedyś z tego wyrośnie, a na wspomnienie tego filmu tylko uśmiechnie się nostalgicznie. Dzisiaj jednak pójdzie do kina i będzie się szampańsko bawić. Twarz obecnej popkultury jest mocno cyfrowa i trzeba się z tym pogodzić, jak i na "#Jestem M. Misfit" się nie obrażać. Tym bardziej, że nawet, jak na amerykańską kalkę jest to sprawnie, rzetelnie i wdzięcznie zrealizowane dziełko.      

4/10

"#Jestem M. Misfit", reż. Marcin Ziębiński, Polska 2019, dystrybutor: Mówi Serwis, premiera kinowa: 8 listopada 2019

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: #Jestem M. Misfit
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy