Reklama

Inaczej niż w raju

"The Limits of Control", reż Jim Jarmusch, Hiszpania/Japonia/USA 2009, dystrybutor Best Film, premiera kinowa 29 stycznia 2010 roku..

Nie ukrywam. Pod względem narracji jestem zwolennikiem tradycyjnego kina. Potrzebuję frapującej fabuły, ciekawych postaci - z którymi mógłbym się utożsamić lub które mógłbym znienawidzić, zwrotów akcji, kluczowych momentów, zaskoczenia, czyli po prostu zwyczajnego "dziania się". I to właśnie jest jeden z powodów, dla którego z pewnością nie zostanę fanem najnowszej produkcji Jima Jarmuscha "The Limits of Control".

Gdybym był złośliwy napisałbym, że ten film jest do tego stopnia nieatrakcyjny, że rodzimy producent nawet nie wysilił się, żeby wymyślić mu polski tytuł. Jarmusch zapożyczył go zresztą z eseju napisanego w latach 70. XX wieku przez Williama S. Burroughsa. Jego głównym tematem był język jako mechanizm kontroli. Myślę, że amerykański reżyser w swoim nowym filmie także treściowo do niego nawiązuje, a "The Limits of Control" jest rodzajem zaprezentowania swoich poglądów dotyczących tego, w jaki sposób filmy mogą zdominować rzeczywistość, i jak starają się ją kontrolować. W teorii brzmi to wspaniale, w praktyce, niestety już nie.

Reklama

Głównym bohaterem obrazu Jarmuscha jest nie wymieniony w filmie z imienia czarnoskóry gangster/najemnik, nazwany w napisach końcowych Samotnym Mężczyzną (Isaach de Bankolé). Zostaje on wynajęty przez dwóch mafiosów (najprawdopodobniej Francuzów) do wykonania określonego zadania. W zasadzie do końca nie jesteśmy pewni jakiego. Od swoich mocodawców otrzymuje bowiem dosyć enigmatyczne polecenia: "użyj swojej wyobraźni i umiejętności", "udaj się do dwóch wież, potem do kawiarni i czekaj na skrzypce". Dodatkowo wzbogacone są one o pewnego rodzaju filozoficzne rozważania: "wszystko jest subiektywne", "wszechświat nie ma środka ani krawędzi", "życie jest odrobiną brudu".

Wypowiedzi te są o tyle istotne, że w dalszej części filmu powtarzane są kilkakrotnie przez innych bohaterów, których spotyka na swojej drodze Samotny Mężczyzna. Każda z nich w jakiś sposób kieruje go dalej, wzbogaca jego wiedzę o dodatkowe informacje. Żeby jednak do samego spotkania doszło, muszą być spełnione określone warunki: podwójne espresso, krążący po niebie helikopter, zdobione pudełko zapałek oraz hasło: "Nie mówisz po hiszpańsku, prawda?". Wędrując przez największy kraj Półwyspu Iberyjskiego główny bohater spotyka na swojej drodze m.in. Blondynkę (Tilda Swinton), Meksykanina (Gael García Bernal), Gitarzystę (John Hurt) i Amerykanina (Bill Murray).

Samotny Mężczyzna rozmawia z nimi, wysłuchuje ich historii, rozważań, przemyśleń, ale widz w gruncie rzeczy nie wie, czy coś mu one mówią i czy są dla niego znaczące, bo w żaden sposób ich nie komentuje. Przez niemal cały film jest milczący, opanowany, zdystansowany. Dopiero w samym finale pokazuje, że także nim targają różne, czasami sprzeczne, emocje.

Jeśli zaprezentowana pokrótce fabuła "The Limits of Control" zapowiada się interesująco, pragnę uprzedzić, nie jest. Mimo że wszystko jest tu niemal, jak w klasycznym filmie gangsterskim (momentami także noir): są bandyci, zlecenie, zadanie do wykonania, niezbyt rozmowny, ale bardzo intrygujący bohater, nietypowe postacie, które spotyka on na swojej drodze, specyficzne rytuały i wreszcie zbrodnia, to są to tylko pozory. Amerykański twórca składa obietnice, które w żadnym razie nie zostają dotrzymane.

A to, co ostatecznie przelewa czarę goryczy, a jednocześnie najbardziej przeszkadza w filmie Jarmuscha, to podporządkowanie wszystkiego formie. Reżyser zresztą nie dość, że skupia się wyłącznie na oprawie, pomijając treść, to jeszcze dodatkowo wprowadza tropy, które w zasadzie nigdzie nie prowadzą.

Zaczyna się od Rimbauda, którego cytat ze "Statku pijanego" otwiera film. Następnie Jarmusch zalewa nas wszelkiego rodzaju filozoficzno-popkulturowymi informacjami (żeby nie napisać bełkotem). W efekcie buddyzm, tai chi i wątłe filozofowanie kolejnych bohaterów, przenikają się tu z kontemplacją obrazów w muzeum Reina Sofia i nawiązaniami do kina rozrywkowego: "Samuraja" Melville'a czy "Zbiega z Alcatraz" Boormana. Zresztą postać grana przez Tildę Swinton to jedna wielka klisza filmowa: kapelusz z westernu, prochowiec z kina czarnego, platynowa peruka niczym z komedii i parasolka rodem z musicalu.

Można oczywiście rozkoszować się wysmakowanymi zdjęciami Christophera Doyle'a. Przy użyciu niemal wyłącznie statycznej kamery, samą kompozycją kadru, dokonuje on niewiarygodnych rzeczy. Ale czy każdy widz idzie do kina wyłącznie po to, by podziwiać kunszt operatora czy scenografa?

Moim zdaniem najlepsze podsumowanie tego filmu stanowi parafraza zdania wypowiedzianego w "The Limits of Control" przez Swinton. "Najlepsze filmy przypominają sny, o których nie jesteśmy pewni, czy w ogóle nam się przyśniły" - mówi Blondynka. Za to w wypadku tych najgorszych nie mamy wątpliwości, że przed chwilą śnił nam się koszmar. I tak niestety jest z nowym filmem Jima Jarmuscha.

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy