"Imperium robotów. Bunt człowieka" [recenzja]: W cieniu maszyny
Trzy lata temu zmieniło się praktycznie wszystko. Roboty zaatakowały ziemię. Wojna trwała tylko jedenaście dni. Podbita planeta stała się gigantyczną strefą okupacyjną kontrolowaną przez wybitnie inteligentne maszyny. Ludzie mają prawo nadal istnieć, ale muszą przebywać w domach, w zamknięciu. Problem jakiegokolwiek buntu rozwiązują roboty-strażnicy, którzy - zanim wykonają wyrok - sumiennie ostrzegają przed niebezpieczeństwem. Następnie odliczają dziesięć sekund i rozpoczynają egzekucję.
W "Imperium robotów. Buncie człowieka" rolę imperatora i mediatora między światem techniki i ludzi odgrywa maleńki chłopiec-robot-sztuczna inteligencja (Craig Garner). To on ma za zadanie utrzymać spokój w tej specyficznej kolonii. To on naucza, ostrzega i kontroluje swoich poddanych. Jego pomocnikami są nowocześni policjanci, których ludność określa mianem kolaborantów okupanta. Na ich czele stoi Robin Smythe (Ben Kingsley). Ta grupka ludzi będących "w rozkroku" próbuje przetrwać za wszelką cenę. Liczą, że nawet jeśli inni obywatele zostaną unicestwieni - oni przeżyją jako współpracownicy maszyny.
W tym totalitarnym świecie, w którym narodowość, pochodzenie i klasa społeczna ludzi przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, pojawia się grupka dzieciaków, na której czele stoi Sean (Callan McAuliffe). To on może w przyszłości pełnić rolę zbawiciela, ale zanim do tego dojdzie, będzie musiał uporać się z mechanizmem implantów, które są wszczepione w szyję każdego obywatela, odnaleźć ukochanego ojca i oczywiście dorosnąć do tego, żeby stanąć na czele rewolucji.
Film Jona Wrighta wpisuję się w fascynację kinem spod znaku "Transformers". Dodatkowo jednak ważnym wątkiem w narracji "Imperium robotów" staje się historia dojrzewającego wojownika - nastoletniego mesjasza. Inspiracja "Igrzyskami śmierci" i postacią Katniss Everdeen jest tu ewidentna. Niestety, w tym brytyjskim obrazku totalitarnego świata przyszłości atmosfera okupacji i uwięzienia - zamiast przerażać -raczej wywołuje salwy śmiechu. Nie wspominając już o niezwykle ubogich efektach specjalnych, czy samym koncepcie tego, w jaki sposób człowiek w końcu próbuje przeciwstawić się maszynom. Jon Wright stworzył filmową hybrydę kina gatunkowego i familijnego, w której dominuje chaos na poziomie scenariusza i momentami wręcz absurdalnie naiwne rozwiązania fabularne - część rzeczy dzieje się ot tak, po prostu, na zasadzie daru z niebios.
Jeśli ktoś wyobraża sobie, że "Imperium robotów. Bunt człowieka" to film, który będzie rodzajem wizualnej uczty albo przynajmniej fascynującą wizją postapokaliptycznego świata, musi przygotować się na spory zawód. Sean i jego drużyna nie są ani odrobinę charyzmatyczni. Ich poszczególne potyczki z systemem to, w porównaniu do wyżej wspomnianych filmowych inspiracji, przysłowiowa bułka z masłem. Żaden ludzki buntownik w filmie Wrighta nie staje się pełnokrwistym bohaterem. To samo dotyczy postaci drugoplanowych: wspomnianego już Robina - Ben Kingsley, czy np. matki Seana - w tej roli Gillian Andreson. W przypadku tej pary aktorów naprawdę trudno zrozumieć, co wpłynęło na ich decyzję, żeby jednak wziąć udział w tym projekcie filmowym.
1,5
"Imperium robotów. Bunt człowieka" (Robot Overlords), reż. Jon Wright, Wielka Brytania 2014, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 31 lipca 2015