"I Love My Dad": Twoja dziewczyna to twój stary [recenzja]

James Morosini i Claudia Sulewski w filmie "I Love My Dad" /materiały prasowe

Cringe comedy polega na znajdowaniu humoru w niezręczności. Bohaterowie pakują się w żenujące sytuacje, potem starają się z nich wykaraskać, ale zwykle jeszcze bardziej się kompromitują. Ich emocje udzielają się widzom. Kto widział chociaż jeden odcinek genialnego serialu "Pohamuj entuzjazm", ten wie, z czym to się je. Na "I Love My Dad" skręcało mnie przy co drugiej scenie. Było mi wstyd za twórców, że coś takiego wymyślili, za producentów, że dali na to pieniądze, za aktorów, że w tym zagrali, za siebie, że to oglądam. Żeby nie było, gorąco polecam!

"I Love My Dad": Twórcy nie mają hamulców

Chuck (Patton Oswalt) może nie jest najgorszym ojcem świata, ale blisko mu do tego tytułu. Przez lata epicko olewał swojego syna Franklina (James Morosini), a twarz ratował mało wiarygodnymi kłamstwami. Wrażliwy chłopak właśnie opuszcza ośrodek, do którego trafił po nieudanej próbie samobójczej. Mając ojcu za złe, że ten nie wspierał go w trudnych chwilach, postanawia odciąć się od toksycznego rodzica i blokuje go w social mediach.

Akurat tego samego dnia Chuck postanawia naprawić relację z Franklinem. Postawiony pod ścianą, robi to, co zawsze - kłamie. Tworzy fałszywe konto, dodaje na nim zdjęcia uroczej kelnerki z ulubionego baru i jako Becca (Claudia Sulewski) zagaduje samotnego chłopaka. Mimo początkowych trudności wszystko idzie świetnie, póki Franklin nie zakochuje się w "koleżance" z internetu.

Reklama

Chuck oczywiście brnie dalej, ku naszej radości i rozpaczy. Twórcy nie mają żadnych hamulców, więc nieważne jaka krępująca sytuacja przychodzi Wam na myśl - na pewno znalazła się w "I Love My Dad". Film Morosiniego spełnia swoje najważniejsze zadanie: bawi. Niezręczności stopniowo eskalują, a między kolejnymi momentami czystego cringe’u mamy czas na odsapnięcie, złapanie tchu i poznanie naszych bohaterów (o których więcej za chwilę). Jednak to w nawarstwiających się żenujących gafach tkwi siła perypetii Franklina. Twórcy nie tylko pomyśleli nad najgorszymi rzeczami, które mogą się wydarzyć w danym momencie (i oczywiście się wydarzają), ale także nad sposobami, dzięki którym Chuck będzie dłużej ciągnął swą szaradę. Uprzedzając pytania - tak, w końcu dochodzi do cyberseksu i wypada on wspaniale niekomfortowo.

"I Love My Dad": Niewygodne tematy są bezczelnie omijane

Produkcję niesie także dwójka aktorów. Oswalt jest świetnym komikiem, na którego Hollywood nie ma pomysłu od czasu jego bardzo dobrej roli przegrywa w "Kobiecie na skraju dojrzałości" z 2011 roku. Tym razem kreuje postać równie pechową, a przy okazji nieprzyjemną i śliską. Jednak ostatecznie jego Chuck budzi jakąś sympatię, mimo tego, że ciężko pracuje na traumę życia swojego syna. Niespodzianką okazuje się natomiast Sulewski, gwiazda YouTube'a, dla której "I Love My Dad" jest aktorskim debiutem. Wciela się ona nie tylko w Beccę-kelnerkę, ale także Beccę-awatara Chucka i Beccę-dziewczynę marzeń Franklina. We wszystkich trzech wcieleniach wypada fenomenalnie, zdradzając spory potencjał komediowy.

Jest jeszcze Franklin, bez wątpienia najbardziej problematyczna postać filmu. Raz, że w tej roli wystąpił sam reżyser. Nie chodzi nawet o sposób gry Morosiniego. W przekonujący sposób wciela się w starającego się wrócić do społeczeństwa wrażliwca, który fundamentem swej przemiany czyni dziewczynę z internetu. Jest rozkosznie naiwny, gdy wymienia z nią wirtualne całusy lub wyobraża sobie wspólne chwile. Wypada też przejmująco, gdy z tęsknotą wyczekuje jakiegoś odzewu od nieistniejącej Becki. Tyle że filmowy Franklin jest sporo młodszy od Morosiniego, który kończył 31 lat w momencie realizacji filmu. Facet w ogóle nie wygląda jak "młody dorosły" i nawet najlepsze aktorstwo świata nie uczyni go wiarygodnym w tej roli.

Inną sprawą jest sposób, w jaki twórcy obchodzą się z depresją Franklina. Stanowi ona wytrych fabularny, który stawia postać w odpowiednim miejscu przed zawiązaniem akcji. Im dalej w las, tym bardziej im ona ciąży. Przez większość seansu skupieni są na niezręcznej komedii i te momenty działają idealnie. Czasem muszą jednak pochylić się nad stanem psychicznym Franklina. Same gagi nie popchną przecież historii. Niestety, wraz z kolejnymi minutami cięższe tematy - depresja, samotność, próba samobójcza - coraz mocniej schodzą na dalszy plan, chociaż stanowią przecież punkt wyjścia całej historii. Budzi to silne obawy o finał, który - zważywszy na skalę kłamstw Chucka - nie może być zabawny. Na szczęście twórcy nie silą się w nim na żarty. Niestety, niewygodne tematy bezczelnie omijają, co wypada co najmniej niewiarygodnie.

"I Love My Dad" jest bardzo dobrą komedią, której potencjał nie został jednak do końca wykorzystany. To mogła być kolejna "Mała Miss". Zabrakło jednak pomysłu na pogodzenie poważnego z niepoważnym. Podczas seansu będzie nam towarzyszył tylko śmiech, łzy już niekoniecznie. Mimo to polecam udać się do kin. Dla świetnego Oswalta i zaskakującej Sulewski. Dla tych wszystkich niezręczności, przez które zrobi Wam się źle, ale i tak nie będziecie mogli oderwać oczu od ekranu.

7/10

"I Love My Dad", reż. James Morosini, USA 2022, dystrybucja: Aurora Films, premiera kinowa: 17 marca 2023 roku

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy