(I Can't Get No) Satisfaction
"Podróże Guliwera", reż. Rob Letterman, USA 20101, dystrybutor: Imperial-Cinepix, premiera kinowa: 28 stycznia 2011
Zaczęliśmy tak samo. Była dziewiąta rano. Szybki, poranny prysznic i kubek czarnej kawy na (dobry) początek dnia. Potem ja utknęłam samotnie w pustej sali kinowej, a Jack Black jako Lemuel Gulliwer na wyspie Liliputów. Od tej pory wszystko zaczęło nas dzielić. Poczucie bliskości wróciło dopiero, kiedy nadszedł radosny czas powrotu do naszych własnych, oswojonych światów.
Pod kasami w kinie stało kilka szkolnych wycieczek. Żadna z nich nie wypełniła tłumnie sali, w której odbywała się projekcja "Podróży Guliwera". Po seansie przestało mnie to dziwić, zaczęłam się raczej zastanawiać nad tym, do jakiej widowni jest skierowany film Roba Lettermana. Współczesny Guliwer (Jack Black) to pracownik main roomu w wielkiej gazecie. Zwykle roznosi pocztę, głównie na piętrze okupowanym przez redaktorów, bo od kilku lat jest potajemnie zakochany w naczelnej działu turystyki, Darcy Silverman (Amanda Peet).
Granice społeczne od początku są jednak zarysowane w sposób najbardziej klasyczny z możliwych. Najniższe piętra wieżowca przeznaczone są dla pracowników fizycznych i posłańców. Stanowisko na każdym kolejnym piętrze to świadectwo awansu, obietnica sukcesu. Guliwer nie rośnie w siłę, nie podejmuje trudu wchodzenia na górę schodami, używa windy i wie, że byłoby najlepiej, gdyby jego obecność na piętrze pozostała niezauważona. Żaden z niego bohater. Nie potrafi nawet umówić się na randkę z Darcy. Czym jednak byłby współczesny świat, gdyby nie pielęgnował wiary w to, że droga od pucybuta do milionera rozpościera się właśnie przed zwykłymi ludźmi? Uczcijmy wiecznie żywy amerykański sen.
Rob Letterman nie ma z tym problemów. Wybiera najprostsze rozwiązania, niewyszukane dialogi i szafuje wyświechtanymi frazesami, by w zwykłych słowach zmieścić ideologiczne przesłanie. Dorośli się jednak na to nie nabierają, dzieci nie są zainteresowane. Sam przeciw wszystkim, Guliwer musi udowodnić swoją wartość na każdym polu. Żeby zrobić wrażenie na Darcy, plagiatuje znakomity artykuł o podróżach. Zanim fakt ten wyjdzie na jaw, Guliwer będzie musiał wypić nawarzone piwo - jako doświadczony globtrotter wypłynąć łodzią w kierunku Trójkąta Bermudzkiego. Tam trafi do świata Liliputów.
Nam mierne 3D nie pomoże, by wraz z Guliwerem poczuć się na ich wyspie jak w domu. Na drodze do celu stanie też księżniczka Mary (Emily Blunt) - plastikowa lala, z którą nie sposób nawiązać kontaktu. Wolę ją jako zadziorną dziewczynę z sąsiedztwa jaką była w "Sunshine Cleaning" albo rozerotyzowaną, młodocianą intelektualistkę z "Lata miłości". Jej aktorski potencjał zmalał u Lettermana proporcjonalnie do lilipuciego wzrostu.
Nie zaskoczył tylko fakt, że jak na Amerykanina przystało, Guliwer wspomoże kraj Liliputów targany wojną, zamerykanizuje okoliczną ludność, pozwoli jej przesiąknąć mitami zza oceanu (dziś to już tylko "Titanic", "Gwiezdne wojny" i "Sweet Child O'Mine" Guns N'Roses), a na koniec zamieni się w proroka pokoju nauczając, że pacyfizm jest lepszy niż zbrojne starcia. Oczywiście wszystko zrobi to z bardziej egoistycznych niż altruistycznych pobudek. O ile Swift alegoryzował w swojej powieści stosunki między Francją a Anglią w XVIII wieku, o tyle Letterman nie waha się przed karmieniem swoich widzów tandetną metaforyką udowadniającą, że obecność Amerykańskich żołnierzy w Iraku w ogólnym rozrachunku okazała się pozytywna i niezbędna dla wszystkich.
To zbyt daleko posunięta interpretacja? Wątpię. Odważnie przekraczajmy granice razem z Guliwerem. Tak, to była ironia. W filmie Lettermana jej niestety zabrakło.
A.B.
2/10