Hit czy... kicz? To miał być powrót kultowej komedii

Kadr z filmu "Mean Girls" /UIP /materiały prasowe

Remake kultowych "Wrednych dziewczyn" - tym razem w formie rozśpiewanego musicalu - debiutuje w polskich kinach. Po dwudziestu latach na ekrany wraca niezapomniana historia licealistek, która mocno wpłynęła na całe pokolenie młodych widzów. Niestety: świetne aktorstwo i dynamiczne piosenki przegrywają w starciu z kiczem, nudą i powtarzalnością. To uwspółcześniony remake, którego nikt nie potrzebował. To dość ironiczne, że dziś znacznie lepiej ogląda się oryginał, który nie zestarzał się ani trochę.

  • Musical "Mean Girls" to adaptacja broadwayowskiej wersji kultowego filmu młodzieżowego "Wredne dziewczyny" z 2004 roku.
  • Szesnastoletnia Cady Heron przeprowadza się z matką z Kenii do USA i zaczyna naukę w liceum. Cady zaprzyjaźnia się z outsiderami Janis 'Imi'ike i Damianem Hubbardem, którzy wprowadzają ją w życie szkolne. Cady zakochuje się w Aronie, który wcześniej był chłopakiem Reginy, która stoi na czele grupy zwanej Plastikami. Cady zaczyna się bardzo podobać bycie popularną ale czy lubianą dziewczyną?
  • Film od 15 marca można oglądać na ekranach polskich kin.

Musical "Mean Girls" bije rekordy popularności zarówno na Broadwayu, jak i londyńskim West Endzie. Miliony pokochały opowieść o konflikcie nieśmiałej Cady Heron z popularną i (zbyt pewną siebie) Reginą George, który prowadzi do wielu zabawnych sytuacji, a także zmusza do refleksji zarówno obie (anty)bohaterki, jak i zaangażowanych w film widzów. To opowieść, z którą naprawdę łatwo się utożsamić - w końcu każdy z nas przeżył w liceum niezrozumienie, wykluczenie czy złamanie serca przez drugą połówkę.

"Wredne dziewczyny": Brak oryginalności, ale świetne aktorstwo

Nakręcenie filmowej ekranizacji było tylko kwestią czasu: znaleźli się sponsorzy, przeprowadzono wybitnie dobry casting (o tym za chwilę), przygotowano choreografię piosenek i czysto teoretycznie twórcy sukces mieli w kieszeni. Wystarczyło wypuścić film do kin i w sensowny sposób go sprzedać. Nie ma w tym nic zaskakującego, że w Stanach Zjednoczonych musical ten stał się hitem z prawdziwego zdarzenia.

W końcu twórcy puszczają też oczko do fanów oryginału, bowiem powracają nawet te same twarze: na ekranie zobaczymy Tinę Fey (przy okazji jest ona autorką musicalu) i Tim Meadowsa, którzy - dosłownie - wcielają się w te same postaci. A przy okazji w tle przewija się Jon Hamm ("Mad Men", "Fargo") w dziwacznie komediowej roli rubasznego wuefisty, czy znaną z amerykańskiego "Biura" Jennę Fisher. To czysta kalkulacja: w scenariuszu nie zmieniono praktycznie nic, wciśnięto kilka musicalowych wykonów i to wystarczyło, aby kupić serca fanów. Ten film to kolejny przykład tego, jak niewymagający stali się współcześni widzowie. Wygląda na to, że zadowala ich kalka filmu sprzed dwudziestu lat. To monotonne kino, które pod przykrywką kolorowych ujęć i dobrej zabawy kryje brak oryginalności i autorskich rozwiązań.

Nie pomaga nawet świetne aktorstwo, które  wynikiem jest umiejętnie podobieranych aktorek. Cary w interpretacji charyzmatycznej Angourie Rice staje się nieoczywistą femme fatale, która pod płaszczykiem Disneyowskiej księżniczki kryje w sobie ogromne pokłady zawiści - jak się okaże, lepiej jej nie podpaść! Natomiast show kradnie utalentowana Reneé Rapp, która swoją złowieszczą prezencją i lodowatą manierą Reginy dorównuje oryginalnej aktorce, Rachel McAdams, a może chwilami ją nawet przebija. W trakcie seansu zachwycamy się ich talentem, ale to jedyny element, który faktycznie zasługuje na nasze uznanie.

"Wredne dziewczyny": Kiczowaty musical

Przekaz filmu wciąż pozostaje ten sam, ale to nic dziwnego, jeśli nawet dialogi (jak i kluczowe postaci dla fabuły) pozostają te same. "Wredne dziewczyny" po raz kolejny opowiadają o licealnych animozjach, stygmatyzacji, niepotrzebnych hierarchiach i próbie znalezienia wspólnego języka, ale co z tego, skoro to wszystko - chwilami słowo w słowo - otrzymaliśmy w 2004 roku.

Przez cały film można odnieść wrażenie, że mogłoby się obejść bez muzycznych wstawek. Nie tylko nie są one atrakcyjne pod kątem muzycznym - trudno zapamiętać choć jeden utwór po wyjściu z kina, bo wszystkie brzmią mniej więcej tak samo - ale też nie wprowadzają żadnego urozmaicenia do przewidywalnej fabuły. O takich musicalach mówi się, że są bez duszy. W tym przypadku sporo w tych słowach prawdy.

Na dobrą sprawę piosenki jawią się jako zamienniki dialogów, starają się też urozmaicić tempo samej produkcji, ale co z tego, skoro wykonania są dosyć kiczowate lub nie brzmią zbyt perfekcyjnie (nawet jeśli to świadomy zabieg, aby uwypuklić fakt, że czasy liceum to lakmusowy papierek widziany z wyidealizowanej perspektywy nastolatek). Nie pomaga też strona wizualna: sekwencje muzyczne serwowane są (aż do przesady) przy użyciu slow motion, w których schematyczny taniec przeplata się bezbarwnymi tekstami. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda.

Nowe "Wredne dziewczyny" mają swoje momenty, ale znacznie lepiej przypomnieć sobie oryginalny film, lub wybrać się na krótką wycieczkę do Londynu, aby obejrzeć ten musical na żywo. Muzyka wypada tam znacznie lepiej, bowiem rytm produkcji wpływa na widownię, a teatr zamienia się w doświadczenie, które mamy szansę przeżywać wraz z innymi fanami oryginału.

W kinie zaś pozostaje nam klaskać nie podczas piosenek, a w trakcie napisów końcowych. Czasem wdzięczność za to, że film się wreszcie kończy, potrafi być dla widzów nieoceniona.  

5/10

"Mean Girls", reż. Samantha Jayne i Arturo Perez Jr., USA 2024, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 15 marca 2024 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mean Girls (2024)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy